Kolejny powrót neoprogreswynej kapeli, która dni swej największej chwały przeżywała w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (pisząc „kolejny” mam na myśli niedawno recenzowany tu przeze mnie album - także brytyjskiego - Jadis). Czyżby panowie chcieli zdążyć przed zapowiadanym końcem świata, wydając krążki pod koniec ubiegłego roku? To delikatnie złośliwe pytanie jest tu nieprzypadkowe. Bowiem Return of the Artisan, pierwsze od 9 lat wydawnictwo kapeli z premierowym materiałem (wydany w 2006 roku Simple był zbiorem nagranych na nowo starszych kompozycji), podobnie jak płyta Jadis, nie poraża czymś szczególnym.
Nie ma tego polotu, a i pewnej dawki nośności, które znamy z Quest, czy wznowionego w 2010 roku przez nasz rodzimy Metal Mind Stand Up. Zresztą, to że muzyków stać na bardzo udane kompozycje pokazało wydane w 2009 roku DVD Another Moment in Time - Live In Poland, z przekrojowym i reprezentatywnym materiałem.
Return Of The Artisan to oczywiście progresywny rock w rzetelnym wydaniu, dobrze zagrany przez doświadczonych muzyków (Andy Lawton, Brian Donkin, Steve Lipiec) wspomaganych przez znacznie młodszą sekcję rytmiczną (Henry Rogers, Barry Elwood). Nie brakuje w nim rozbudowanych, wielowątkowych kompozycji (Hopes and Dreams, The Harlequin, Return of the Artisan), bogato zaaranżowanych na dwie gitary, instrumenty klawiszowe i wokalny dwugłos wspomnianych Lawtona i Donkina. Są też krótsze formy, jak rozpoczęty a cappella i pełniący rolę intro, The Calling, czy mający charakter miniatury w nieco symfoniczno – filmowym stylu, The Spark. Naturalnie, dostajemy w tym wszystkim kilka interesujących fragmentów. Wraz z The Mechanic panowie podążają drogą współczesnego Galahadu, łącząc mocne rockowe riffy z bardziej nowoczesną elektroniką, dorzucając do tego ewidentne Pinkfloydowe wstawki (tak przy okazji – Floydowy jest jeszcze nastrojowy Babylon). Zgrabny jest Hopes and Dreams – z ładnymi partiami gitary solowej, potężnie – jak to u nich - nabijanym rytmem i ciekawymi popisami klawiszowymi. Nie ustępuje mu też następujący po nim Around About, z dobrą melodyką, mający w sobie tę charakterystyczną dla progrocka dawkę patosu i wzniosłości. Niestety, im bliżej końca, robi się coraz bardziej przewidywalnie i nużąco. I nie ratuje nawet tegoż najdłuższa w zestawie kompozycja tytułowa, na początku żwawa, z czasem serwująca krótkie majestatyczne solo. Rzecz dla fanów stylu i kapeli… i to „mocno zdeklarowanych”.