Przystanek Kanada odcinek XV: Sypiając z wrogiem (Sleeping With The Enemy).
Ponowne zejście się zespołu Crosby Stills Nash & Young w drugiej połowie 1974 przyjęto bardzo gorąco. Były wyprzedane, entuzjastycznie przyjęte koncerty, do tego panowie zaczęli na Hawajach pracować nad premierowym albumem. Skończyło się tak, jak niestety można było przewidzieć: Neil Young podszedł do tematu poważnie, tymczasem reszta (wyjąwszy może Stillsa) lekceważyła sesje, traktując reunion jako okazję do nabicia sobie i tak pokaźnych kont (jak powtarzali, „dla sztuki już graliśmy”). Do tego tradycyjnie Stephen i Neil szybko wzięli się za łby. Z reunionu pozostały pojedyncze nagrania (jedno, „Through My Sails” pojawiło się na „Zumie”, dwa inne nagrania Younga w swoich interpretacjach nagrał i wydał Stills).
Jednak przedziwny związek Stillsa i Younga trwał nadal. Bo Neil nie potrafił wytrzymać zbyt długo tak z dawnym kompanem, jak i bez niego. I w początku roku 1976 panowie weszli do studia. Wkrótce potem w studiu zameldował się cały skład CSNY – bo Crosby i Nash dołączyli do kompanów. Jednak Davidowi i Grahamowi wspólna praca szybko przestała przypadać do gustu; Stills i Young założyli bowiem powrót do koncepcji, jakie towarzyszyły powstaniu Buffalo Springfield, podczas gdy Graham i David ciągnęli całość w bardziej komercyjną stronę, pragnąc nabić sobie kabzy na wyczekiwanym wciąż powrocie CSNY. W końcu Neil i Stephen podziękowali obu kompanom i wykasowali zarejestrowane przez nich ścieżki; wydany we wrześniu roku 1976 album sygnowano: The Stills-Young Band.
Kolejność nazwisk na okładce nie była przypadkowa. Brzmieniowo to jest płyta bardziej Stephena Stillsa, niż Neila Younga. Brzmi w każdym razie bardzo Stillsowsko, czasami Young wydaje się być tu trochę zaproszonym gościem, nie brzmi to do końca jak równoprawna współpraca dwóch indywidualności. Co nie zmienia faktu, że mamy tu do czynienia z płytą bardzo interesującą, zawierającą sporo bardzo udanych utworów. Pierwsza strona czarnej płyty stanowi całkiem interesujący zwrot w kierunku pop-rocka. Jeśli już przypomina któryś z wcześniejszych albumów Neila, to jedynie debiut – za sprawą gry sidemanów, bardzo profesjonalnej, rzetelnej, ale pozbawionej niestety typowego dla Crazy Horse szaleństwa. Całość jest solidnie wyprodukowana, gładko, przebojowo zaaranżowana. Więcej rockowego szaleństwa i wyczekiwane przez fanów tak obu panów, jak i Buffalo Springfield gitarowe pojedynki Stills-Young pojawiają się na stronie drugiej.
Tytułowy utwór całego albumu – oda do pierwszego samochodu Neila (przerobionego karawanu) to przyjemnie rozpędzona, dość gładko wyprodukowana, chwytliwa piosenka. Z harmonijką, z elektrycznymi organami w tle, z dwugłosami i harmoniami wokalnymi… Jeszcze bardziej przebojowo wypada ciepła „Midnight On The Bay”. W „Ocean Girl” Neil zwiedza sobie z kolei Karaiby. Z niezłym efektem, choć ten sfuzzowany motyw gitary niepotrzebnie zmiękczono w produkcyjnej obróbce… Jeśli ktoś czekał na gitarowe szaleństwa i pojedynki Stills-Young, to ma ich porcyjkę w „Let It Shine” – nieco bałaganiarskim, ale bodaj jako jedyne nagranie na płycie przynoszącym konkretną dawkę solidnego rockowego grania. Solidną porcję gitarowych zgrzytów i popisów przynosi też „Fontainebleau” – choć melodia tej ballady jakby przypominała „Corteza Zabójcę”. Znów z harmonijką, z ocierającą się o współczesny pop produkcją i wokalnymi duetami w tle. Wywiedziona z bluesa ballada „Make Love To You” to przede wszystkim nadające nastrój elektryczne organy i miękki głos Stillsa. „Black Coral” w pewien sposób nawiązuje do ballad, jakie w tym czasie proponowali Bee Gees. Bo i ciepłe syntezatorowe tła, i soulowy nastrój całości, i nawiązująca to do funku, to do Karaibów warstwa wokalna, i duety wokalne – z Neilem już zupełnie brzmiącym jak jeden z braciszków, i specyficzne, wywodzące się z czarnej muzyki „uniesienie” w partiach wokalnych. Do tego dodajmy jeszcze ozdobniki fortepianu i fletu… Naprawdę, utwór jakby wprost z „Children Of The World”. Stephen Stills też jednak potrafi zagrać zgrabny, należycie przybrudzony, rockowy kawałek – „12/8 Blues” ma i porządny riff, i należycie szorstkie gitarowe wstawki, i dodatki fortepianu elektrycznego, i intrygującą rytmiczną figurę, na której całość osadzono. Całość zaś wieńczy „Guardian Angel” – dynamiczna piosenka z wyeksponowaną partią (trochę siłowo, w perkusyjny sposób traktowanego) fortepianu, organowymi dodatkami i fajnym gitarowym graniem.
Tę płytę należy potraktować jako swoisty skok w bok; Neil Young ciekawie zagląda tu na tereny muzyki bardziej komercyjnej, przebojowej, przy okazji muzyka ta brzmi naturalnie i nie sprawia wrażenia nagranej na siłę; słychać, że panowie – mimo wszystko – dobrze czuli się razem w studio. Tym niemniej, skończyło się jak zawsze: panowie wyruszyli na trasę we dwóch, ale po kilku koncertach przymusowo stała się ona solową trasą Stillsa, bo Young – pożegnawszy się z dawnym kompanem za pośrednictwem telegramu – zajął się swoimi sprawami. Wystąpił u boku The Band na ich pożegnalnym koncercie 26 listopada 1976, uwiecznionym na płycie i w filmie „The Last Waltz”; nagrywał też nowe utwory, które, wspólnie z kilkoma starszymi rzeczami, już wkrótce wypełnią nowy album. O czym w odcinku XVI: Nasze plemię (Our Tribe).