Kiedyś, kiedy o rocku jeszcze nikomu się nie śniło, był sobie pewien Artysta. Artysta, który zaistniał w muzycznym świecie jak meteor i wywołał małą rewolucję. Muzyka popularna – dotąd domena panów i pań co najmniej około trzydziestki – nagle stała się obiektem fascynacji nastolatków i nastolatek. Nagle sale koncertowe zaczęły być wypełniane przez rozwrzeszczane kilkunastoletnie (no, dwudziestoparoletnie też) dziewczęta, na widok ulubionego wykonawcy wrzeszczące w dzikiej ekstazie, często skutecznie zagłuszające wokalistę. A gdy w sali koncertowej nie zmieścili się wszyscy chętni, nierzadko dochodziło do wściekłych bójek przed wejściem… Elvis Presley, dokonując w połowie lat 50. przełomu w popkulturze, miał już w pewnym stopniu przygotowane pole działania.
Pierwsza połowa lat 40. to w amerykańskiej popkulturze czas przede wszystkim Franka Sinatry. Trochę dopomógł splot różnych zdarzeń – bo wielu wokalistów w tym czasie przywdziało mundur, podczas gdy Sinatrę odrzuciła komisja poborowa (z uwagi m.in. na zaburzenia nastroju), co miało go wielokrotnie w przyszłości prześladować. Do tego przez parę lat trwał tzw. strajk muzyków – nowe płyty się nie ukazywały, co Sinatrze nie przeszkadzało, bo w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu uwielbiał występy na żywo. Pierwszy album ukazał się w roku 1946, do tego występy w filmach, własny show radiowy… Dobra passa chwilowo się zakończyła w roku 1948. Sinatra skupił się na występach na dużym ekranie, zawiesił karierę muzyka na pewien czas, próbował też własnego telewizyjnego show, ale… Sukces powrócił dopiero w roku 1953, wraz z filmem „Stąd do wieczności”. Nagroda Akademii dla najlepszego aktora drugoplanowego rozpoczęła triumfalny powrót Sinatry do łask. Pojawiały się kolejne płyty, przeboje, filmy, programy radiowe, koncerty… Dobra passa utrzymała się przez ponad dekadę.
Co z obszernego dorobku Sinatry wybrać? „In The Wee Small Hours” bardzo dobrze pasuje na początek. Nagrany z towarzyszeniem fortepianu, gitary, orkiestry Nelsona Riddle’a album wypełniają melancholijne, smutne, jazzujące ballady; jest to zarazem jeden z pierwszych w historii concept-albumów, wszystkie utwory mają wspólny mianownik: samotność, przygnębienie, melancholia, smutek, pustka, obojętność – to wszystko jest w tych utworach. A przede wszystkim w interpretacjach wokalnych: zgodnie z obrazkiem okładkowym, w śpiewie Sinatry przebija zmęczony, zniechęcony, opuszczony facet, gdzieś nad ranem, w ponurej, samotnej ciszy kontemplujący świeżo zakończony związek (zresztą, Sinatra wtedy rozstał się z Avą Gardner; sesje nagraniowe zaczynały się po 20:00 i kończyły się właśnie nad ranem). Z utworu na utwór – melancholia i smutek wręcz wylewają się z głośników. Nawet miękkie frazowanie Sinatry i smyczkowe, rozlewne tła brzmią wyjątkowo smutno, chłodno.
Bardzo spójna, niezwykle klimatyczna płyta była kolejnym sukcesem Franka – i do dziś uchodzi za jeden z najlepszych albumów lat 50. (stawiana jest na równi z debiutem Presleya czy „Kind Of Blue” i regularnie trafia do zestawień albumów wszechczasów). Zarazem, jest to jeden z tych albumów, które kiedyś kształtowały popkulturę – wszak do fascynacji Sinatrą przyznają się choćby Elton John i Tom Waits, a Miles Davis opowiadał, że modelował swoje trąbkowe sola na sposobie śpiewania Franka. Choć dla wielu czytelników naszego portalu ten album może się wydać wręcz archaiczny – warto posłuchać najlepszej płyty faceta, bez którego muzyka popularna wyglądałaby diametralnie inaczej.