Wolfsbane pamiętam jeszcze z lat, kiedy Blaze Bayley nawet nie myślał o śpiewaniu w Iron Maiden, a Dickinson nie myślał od odchodzeniu z zespołu. Czyli z początku lat dziewięćdziesiątych. Wtedy w Trójce kilku światłych redaktorów puszczało ich muzykę. Na pewno pamiętam drugą płytę „Down Fall The Good Guys” z jakiejś metalowej audycji w poniedziałek, a i fragmenty debiutu też mi się o uszy obiły. Nie było to co prawda jakieś wielkie metalowe dzieła, ale ta muzyka miała w sobie to coś, które powoduje, że jednak mamy ochotę się poznać z tym bliżej. Kiedy Bayley wyleciał z Iron Maiden to się nawet ucieszyłem, nie, nie dlatego, że wiadomo było że wraca Dickinson, tylko dlatego, że myślałem, że Wolfsbane się reaktywuje. Niestety, musiałem poczekać na to właściwie ponad dwanaście lat.
Nie mogę tak z ręką na sercu powiedzieć, że faktycznie przez te kilkanaście lat z niecierpliwością czekałem na nową muzykę Wolfsbane. Absolutnie. Nawet nie miałem zielonego pojęcia, że jednak się bardziej na stałe zeszli. Ale od czasu do czasu lubiłem posłuchać „Down Fall…” i myślałem sobie wtedy, że fajnie byłoby, gdyby może coś nowego nagrali. No i nagrali. Na samym początku tego roku ukazała się najnowsza płyta zatytułowana „Wolfsbane Save The World”.
Jest ona dokładnie taka, jak można się było spodziewać kilkanaście klasycznych heavy-metalowych numerów, najbardziej z okolic NWOBHM, trochę z Ameryki, a niekiedy lekko punkiem zalatujących. Riffy i melodie – chociaż jakoś specjalnie nic się nie wyróżnia, ale raczej dlatego, że trudno wybrać z niej coś bardziej wyróżniającego się, bo w sumie wszystkie utwory są naprawdę bardzo dobre. Na siłę coś bardziejszego? „Illusion of Love” bo z kobietą w duecie i z dodatkiem fortepianu, bo reszta to klasycznie – sekcja, gitara i wokal. Natomiast w pamięć chyba przede wszystkim zapada energia i moc z jaką to jest wykonywane. To jest główna zaleta tego krążka – pozytywna, metalowa energia, która z niego płynie – po prostu tego się świetnie słucha, szczególnie rano, w drodze do pracy (plus trzydzieści do życia) – słuchawki aż „chodzą” na uszach, łepetyna się miarowo telepie, uśmiech szczęśliwego przygłupa wpełza na twarz i nawet piętnaście stopni mrozu nie robi większego wrażenia. Jest dobrze. Równie ważne jest też to, że „Wolfsbane Save The World” to album muzycznie całkiem zróżnicowany – przynajmniej na tyle, ile ramy gatunku pozwalają. Na każdy numer jest inny pomysł, każdy wymyślony jest od początku do końca, nie ma holowania się na jednym schemacie – co czasami się niektórym zdarza – „O ten kawałek tak nam dobrze wyszedł, to zrobimy całą płytę na to kopyto”. To nie tutaj – Wolfsbane dbają, że słuchacz się nie nudził.
Z trójcy Suicide Bombers, Kiss i Wolfsbane, to chyba Angole nagrali najlepszą płytę. Przynajmniej mi ona podoba się najbardziej.