Ćwiara minęłaTM AD 1987!
Miłośnicy ejtisowskich klimatów i fani kina lat 80. nazwisko Jennifer Warnes kojarzą na pewno. Najpierw wyśpiewała Oscara i przy okazji przyklepała awans Joe Cockera do grona gwiazd popu lat 80. wraz z „Up Where We Belong” (do filmu „Oficer i dżentelmen”); później jej słodki głos towarzyszył Babe, której nikt nie ośmieli się (przy Patricku Swayze oczywiście) spychać do kąta w przebojowym „The Time Of My Life”. Wszystko ładnie, tylko po jakie licho zawracać kimś takim głowy czytelników naszego serwisu? Ano, okazja jest odpowiednia.
Oprócz wyśpiewywania popowych szlagierów, okupujących czołówki list przebojów, Jennifer podejmowała także ambitniejsze przedsięwzięcia artystyczne. Ponad pół roku przed tym, gdy „Dirty Dancing” trafił na ekrany kin, na rynku pojawiła się intrygująca płyta „Famous Blue Raincoat”. Swoista próba Warnes, by dowieść, że jej ambicje sięgają dalej, niż poza kolejne ckliwe przeboiki dla potrzeb komercyjnego kina.
„Famous Blue Raincoat” to – jak sam tytuł wskazuje – próba zmierzenia się z utworami Leonarda Cohena (Warnes często gościła na płytach Cohena, pomagała mu też aranżować partie wokalne, oboje do dziś są bliskimi przyjaciółmi), podanymi w formie ambitnego, bogatego brzmieniowo popu drugiej połowy lat 80., nagranymi z udziałem m.in. Stevie’a Raya Vaughana, Robbena Forda, Vinniego Colaiuty, Michaela Landau. Próba całkiem udana.
Jak po latach bronią się te przeróbki? No cóż – zdarzają się chwile, kiedy Warnes grzęźnie w popowych mieliznach. „Coming Back To You” w oryginale trzymał się głównie na śpiewie Cohena, na specyficznej charyzmie, jaką niesie ze sobą jego głos, sposób, w jaki śpiewa – czy raczej nuci – tą piosenkę. Warnes tej charyzmy nie ma; można byłoby to zrównoważyć rozbudowując aranżację, ale akurat w tym przypadku trzyma się ona dość wiernie oryginału – i wypada blado, mimo różnych dodatków – to gitary lap steel, to poczciwego Hammonda. „A Song For Bernadette” – dzieło w sporej mierze samej Warnes – mimo całkiem ciekawych pomysłów grzęźnie w schematycznej, fortepianowo-smyczkowej aranżacji. Nieco lepiej wypada „Ain’t No Cure For Love” – podobnie jak oryginał, zgrabnie podbarwione country, niestety, mocno zachowawcze względem oryginału.
Reszta płyty wypada znacznie bardziej interesująco. Finałowe „Came So Far For Beauty” bardzo zgrabnie prowadzi ciepły, nastrojowy fortepian, akordeon i partia bezprogowej gitary basowej. Intryguje oszczędne, zbudowane na kunsztownie ponakładanych na siebie partiach wokalnych i perkusyjnych dodatkach „The Singer Must Die”. „First We Take Manhattan” (w roku 1987 rzecz premierowa – album „I’m Your Man”, brzmieniowo w sporej mierze zainspirowany "Famous Blue Raincoat", ujrzy światło dzienne w rok później) to bardzo fajny przykład przebojowego pop-rocka lat 80., z ładnymi gitarowymi partiami Forda i Vaughana i masywnym brzmieniu perkusji. W „Bird On A Wire” trochę przeszkadza nazbyt ciepły, radosny nastrój całości – z drugiej strony, osadzenie utworu na lekko reggae’owej rytmice, choć ryzykowne, wypada interesująco, podobnie jak dodatki saksofonowe i chórki ocierające się chwilami o gospel. W utworze tytułowym, oprócz saksofonu, bardzo ładnie wypadają partie smyczków – nie tak schematycznych jak w „A Song For Bernadette”, ładnie uzupełniających nastrój tej kompozycji. „Famous Blue Raincoat” to dla wykonawcy swoista rosyjska ruletka – bo kompozycja to wybitna, ale bardzo łatwo ją popsuć, nie jest łatwo ją zagrać tak, by zachować klimat i specyficzną dostojność oryginału; wersja Warnes wypada tu bardzo interesująco, smyczkowe (zwłaszcza skrzypcowe) partie ładnie podkreślają nastrój. A jest jeszcze „Joan Of Arc”. Zaśpiewana przez Warnes w duecie z samym autorem. Rozbudowana aranżacyjnie, ładnie sobie płynąca, napędzana fortepianem przez osiem minut. Zgrabnie uzupełniona ciepłym, jakby anielskim chórem. W pierwszej części wypada dość kameralnie, w finale brzmienie nabiera podniosłości, mocy…
Pomijając parę mniej udanych fragmentów, jest to naprawdę udana płyta. Przełożenie kompozycji Cohena na język współczesnego popu wypadło intrygująco, także dzięki trafionym, interesującym aranżacjom. W efekcie powstała płyta, o której warto pamiętać, wspominając rok 1987. (Zremasterowane wydanie CD z roku 2007 zawiera cztery bonusy, w tym koncertową wersję „Joan Of Arc”, i poprawione brzmienie. Jak najbardziej polecam)