Wbrew nazwie zespołu i tytułowi płyty, zbyt wiele soulu i funku tu nie znajdziemy. Trio Soul Thief operuje w nieco innych rejonach muzycznych. Punktem wyjścia jest ciężki blues rock wychodzący gdzieś z rejonów Cream czy Led Zeppelin; zarówno gitara solowa, jak i basowa pełnią rolę instrumentu melodycznego, obaj gitarzyści mają swoje okienka na indywidualne popisy, obaj potrafią zagrać naprawdę ciężko, obydwaj chętnie też przesterowują brzmienia swoich instrumentów, osiągając chwilami rejony psychodelicznego space rocka. Całość jest bez wyjątków utrzymana w wolnych lub średnich tempach – częściej w wolnych, co w połączeniu z masywnym, minorowym brzmieniem daje wrażenie swoistego doom-blues-rocka.
Pewnym minusem płyty jest brak utworu, który bardziej zapadłby w pamięć; zdecydowanie bardziej pamięta się ogólny nastrój, okazjonalne smaczki (np. lekko reggae’ująca gitara w „City Ride”) niż konkretne kompozycje. Poszczególne utwory wypadają też dość podobnie do siebie, co w pewnym momencie powoduje, że album staje się monotonny – jak w przypadku połączonych ze sobą trzech ostatnich utworów na płycie, stanowiących swoistą 26-minutową suitę. Choć z drugiej strony, ta monotonia w pewnym momencie przekształca się w specyficzną transowość. Podkreśla w ten sposób psychodeliczne akcenty w muzyce Soul Thiefa.
Ciężko ocenić tą płytę. Na pewno jest to rzecz mocno specyficzna, wymagająca odpowiedniego nastroju. Mnie ta przedziwna mieszanka blues-rocka, psychodelii i iście doomowego, dołującego, minorowego klimatu całkiem przypadła do gustu. Płyta jak najbardziej do posłuchania, aczkolwiek ostrzegam – specyficzna to rzecz, która nie każdemu przypadnie do gustu.