To moja ulubiona płyta Petera. Mimo że potem były takie, jak genialna „Trójka” czy hiciarskie „So”, to jednak „Car” jest najbliższe mojemu sercu. Według mnie już ten krążek pokazuje całe spektrum możliwości kompozytorskich artysty. Dzieło eklektyczne, doskonałe, skończone. Album zapoczątkował „serię” czterech albumów, które artysta nazwał swoim imieniem i nazwiskiem. Gabrielowi towarzyszą muzycy, którzy zostaną jego współpracownikami na wiele, wiele lat (Tony Levin, Larry Fast). Poza tym na krążku możemy posłuchać znakomitych zagrywek gitarowych wygrywanych przez samego „Karmazynowego Króla” (Robert Fripp).
Płytę rozpoczyna mocny rytm przetworzonej perkusji, do której po chwili dołączają syntezatory. I w końcu wchodzi mistrz ceremonii! To „Moribund the Burgermeister”, gdzie Peter śpiewa różnymi stylami wokalnymi, a rockowe gitary dodają niesamowitej mocy utworowi. Po prostu art-rockowe cudo. Kolejny utwór, „Solsbury Hill”, to pierwszy hit Gabriela. Panowie gitarzyści chwytają za „pudła” i wygrywają przepiękną zagrywkę, która napędza całą piosenkę. W tekście znajdziemy nawiązanie do odejścia z Genesis – „I was feeling part of the scenery, I walked right out of the machinery”. „Modern Love” – taki pop-rock, ale nie całkiem. Gitary tną niemiłosiernie, naprzemiennie z organami, a nad wszystkim cały czas góruje „zjadliwy” wokal Petera. „Excuse Me” jest najdziwniejsze, taka zabawna rymowanka. Możemy podziwiać Pana Frippa grającego na banjo i Levina dmuchającego w tubę (!). Pierwszą stronę wieńczy nastrojowy „Humdrum”, w którym pod koniec słyszalne są nawet „Genesisowskie” akcenty (partia klawiszy!), przynajmniej dla mnie;).
Otwierający drugą stronę „Slowburn” zawiera interesujące solo gitarowe Dicka Wagnera. Chórki w refrenach przypominają trochę wczesny Queen. W tle atmosferę utworu swoimi moogami ubarwia Larry Fast. „Waiting for the Big One” – kojący bluesik, z interesującymi partiami fortepianu granymi przez samego Gabriela. A najlepsze dopiero przed Nami, bowiem najciekawsze twory Piotruś zostawił na koniec! „Down Dolce Vita” to istna kwintesencja i wzór art-rocka! Zespołowi towarzyszy London Symphony Orchestra pod batutą Michaela Gibbsa. Na koniec genialne „Here Comes the Flood”. Gibbs i „ekipa” zostają, Peter jak za starych dobrych czasów chwyta za flet, ale tylko na kilka sekund, bo zaraz przy akompaniamencie klawiszy i gitary zaczyna śpiewać jeden ze swoich najpiękniejszych, a zarazem najsmutniejszych utworów. Orkiestra dodaje piosence patosu, z którego Gabriel obdarł utwór podczas koncertów. Na żywo bowiem grał go sam, akompaniując sobie tylko na fortepianie. Kolejne piękne solo Wagnera, orkiestra cichnie, wokal także… Koniec.
Dużo gitar… to chyba najbardziej „gitarowa” płyta artysty. Może też dlatego moja ulubiona? Okładkę płyty zdobi Pan Gabriel siedzący w pokrytym kroplami deszczu samochodzie (stąd album ten znany jest też jako „Car” lub „Rain”), a odpowiedzialna za jej projekt była ekipa z Hipgnosis.
To dopiero początek długiej wędrówki Gabriela do światowego sukcesu. W przyszłości nadejdą dojrzalsze i spójniejsze dzieła... A tymczasem dawni koledzy z Genesis zaczynają się powoli kurczyć, aby jakoś przetrwać…