Koncertowy dokształt - nieregularnik wakacyjny.
Odcinek dziesiąty.
Środowe popołudnie to taki specyficzny czas. Zwykle jestem po dyżurze i zupełnie nic mi się nie chce. To znaczy jeszcze bardziej mi się nic nie chce niż normalnie. Nawet słuchać muzyki. A jeśli chce mi się słuchać, to najczęściej takiej, za którą Agnieszka nie przepada i dalej nic nie słucham.
Jako że środa, po dyżurze, pora w dokształcie koncertowym właśnie na coś niezobowiązującego, co chętnie bym sobie teraz posłuchał, ale nie bardzo mogę, bo Agnieszka będzie na mnie dziwnie patrzyła. Czyli „Adiemus – Live”.
Na początku byłem święcie przekonany, że Adiemus to projekt tylko i wyłącznie studyjny, dość kłopotliwy do przeniesienia na scenę i byłem dość zaskoczony, kiedy znalazłem ten album. Potem dowiedziałem się, że takich koncertów trochę było. Nie wiem tylko, czy były to pojedyncze, okazjonalne występy, czy jakieś normalne trasy koncertowe. Dlaczego uważałem, że to raczej studyjna impreza – bo, żeby to jakoś sensownie przenieść na scenę, trzeba byłoby zaangażować całą orkiestrę, plus chór, plus jeszcze dodatkowych muzyków. I tu mści się rockowe myślenie, że wszystko co nie jest sekcją, gitarą i wokalem, wymaga Bóg wie jakich zachodów, żeby to zagrać na żywo. I zapomniałem, że Jenkins oprócz tego, że grał na klawiszach i dmuchanych w Soft Machine, „przy okazji” skończył studia muzyczne, do tego obronił doktorat, poza tym jest wykładowcą uniwersyteckim, a do tego klasyfikowany jest jako jeden z wybitniejszych, brytyjskich kompozytorów muzyki klasycznej i dla niego „śmignięcie” partytury, przygotowanie orkiestry i dyrygowanie nią (bo dyrygentem też jest) to drobne miki.
Cała ta impreza, z której nagrania znalazły się na omawianym kawałku plastiku, odbyła się 16 marca 2001 roku, w Cardiff, w sali St.David’s Hall. Lokalizacja o tyle nieprzypadkowa, że Jenkins jest Walijczykiem, a do tego jest mocno związany z miejscowym środowiskiem uniwersyteckim.
Adiemus na scenie i Adiemus z płyt specjalnie się nie różnią. I nie ma się co dziwić, bo to nie ten typ muzyki, który na żywo miałby dostawać jeszcze jakiegoś dodatkowego turbo doładowania. Tu liczy się wierność i precyzja wykonania. Chociaż nie tylko, przecież są lepsze i gorsze wykonania muzyki klasycznej. Tutaj kilka fragmentów wypada lepiej niż na płytach studyjnych, może dlatego, że zagrane są z większą werwą (czyli jednak można…), przede wszystkim utwory z „Adiemus IV: The Eternal Knot”, których też jest najwięcej na „Adiemus – Live”, aż pięć. Cztery jest z debiutu, a dwa z „Adiemus III: Dances of Time”, „Hymn” to chyba utwór wcześniej niepublikowany. Jeśli miałbym się doszukiwać jakichś innych słyszalnych różnic, to najwięcej jest między studyjnymi i koncertowymi wykonaniami utworów z „Songs of Sanctuary”. Ale tu wychodzą różnica między sposobem produkcji pierwszej i kolejnych płyt Adiemus. Debiut (po części to też dotyczy „Adiemus II”) jest zrealizowana jeszcze trochę w stylu lat osiemdziesiątych – „miękkie”, przestrzenne brzmienie, z dużą ilością pogłosu i do tego dość mocno obrobione elektronicznie, a kolejne płyty były nagrywane już bardziej na modłę klasyczną. Na koncercie wszystko już zabrzmiało jednakowo, przez to utwory z „Songs…” straciły może na klimacie, za to zyskały na dynamice. Ale chyba tylko te. Bo cały koncert zrealizowano całkiem w poprzek współczesnym trendom – najważniejsza jest selektywność i czystość brzmienia, przestrzeń, a dynamika nie odgrywa tutaj większej roli. Samo brzmienie jest klasyczne – okrągłe, bez sztucznie podbitych sopranów i basów, z wyraźnie zaznaczonym środkiem – czyli można słuchać tego nawet bardzo głośno, bez obaw, że kolumny zaczną dudnić i charczeć – wszystko zawsze dobrze słychać. W ogóle bardzo dobrze nagrany i zrealizowany koncert, bardzo przyjaznym słuchaczowi, bardzo dobrze słuchalny.
Nie mam zamiaru polecać tego albumu komukolwiek, bo jest to jednak rzecz specyficzna – nie dla każdego. I na pewno nie dlatego, że mamy tu do czynienia z czymś o wyjątkowych walorach artystycznych, przynależącym do sztuki wysokiej, tylko dla wybranych – wręcz przeciwnie. To muzyka łatwa, lekka i przyjemna i dla wielu osób jest to w najlepszym wypadku jest to guma do żucia dla uszu, nudnawe pitolenie, udające muzykę klasyczną. W jakimś sensie pewnie i tak jest – czego można się spodziewać po projekcie, który zaczął się od reklamy dla linii lotniczych. Ale z drugiej strony ma to swój urok. Nastrojowość i łagodność tej muzyki ujęła mnie od razu, a wszystkie płyty Adiemusa łykam bez popijania, nawet specjalnie się nie krzywiąc, nawet ze świadomością, że po debiucie to był już tylko zjazd w dół, a „Adiemus V: Vocalise” jest poważnym wyzwaniem nawet dla mnie. But I like it. „Adiemus – Live” też.