Kosmicznej Sagi odcinek 14: Kosmiczni Bandyci, czyli o Klingonach, Romulanach i nie tylko...
"You can't appreciate Shakespeare until you've read him in the original Klingon." - General Chang (Star Trek VI)
Federacja musiała zmagać się z niejednymi problemami natury czysto politycznej; żeby wymienić tylko kwestię granic przestrzeni neutralnej z Romulańskim Imperium Gwiezdnym, czy też próby sojuszu z ‘tlhIngan’, czyli Klingonami, rządzącymi Kwadrantem Alfa. Co by nie mówić zarówno o jednych jak i drugich, to do pokojowo nastwionych ras żadna z nich nie należała, niejednokrotnie dopuszczając się nieprzyjacielskich, agresywnych, czy też wręcz bandyckich działań wobec Zjednoczonej Federacji Planet. Prawdziwej natury kosmicznych ras nie jest nikt w stanie zmienić, nawet wolkan Surak, który próbował (bezowocnie zresztą) przekształcić Romulan w nację pokojowo nastawioną do Wszechświata. Tak więc skoro o bandytach mowa, to słów kilka o czternastym studyjnym albumie Hawkwind.
Na pokładzie okrętu Hawkwind zamelodwała się oficer Bridget Wishart. W przeciwieństiwe do swojej żeńskiej poprzedniczki – Stacii, jej udział w działaniach zespołu nie miał związku z jej atrybutami cielesnymi, lecz jedynie wokalnymi. Pojawiła się w zespole dzięki rekomendacji nowego (i dzerżącego ten tytuł po dzień dziejszy) pałkera Hawkwind – Richara Chadwicka, z którym współpracowała ponad dekadę wcześniej (będąc wówczas niespełna 17-letnim dziewczęciem) w zespole The Demented Stoats. Odpowiedź na pytanie, czy ten ekspermyemt się udał, nie pozostanie jednoznaczna. Z jednej strony śpiew Bridget wniósł na pewno pewne ożywienie w poczyniania zespołu, jednak z drugiej, czy aby powierzenie głównych partii wokalnych komuś o jej barwie głosu był najszczęśliwszym wyborem?
Jej delikatny - momentami wydawać by się mogło, że niemal folkowy – śpiew nie do końca wpasowuje się w przyciężkawe, szybkie kompozycje kapeli. Otwierający „Images” koronnym przykładem. Mocny, rozpędzony numer ze świetną partią gitary, fajnym tempem i ciekawie wciśniętą w sam środek delikatną, mającą wiele z klimatu new-age, klawiszową impresją, chyba nie do końca idzie w parze z charakterem śpiewu Bridget. Samej kompozycji nie można jednak niczego zarzucić; otwierające album kawałki o motorycznym tempie z rewelacyjnym wykonaniem stały się regułą, praktykowaną od kilku poprzednich krążków grupy. Do tego należy wspomnieć o świetnej solówce na skrzypach powracającego do zespołu – Simona House’a, którego szalone popisy przywodzą na myśl te z pierwszych dwóch płyt grupy High Tide z przełomu lat 60-tych i 70-tych, dzięki którym muzyczny świat go dostrzegł. Niemniej: nie ma to jak zacząć od silnego kopa.
To już lepiej nowa wokalistka wypada w spokojniejszych fragmentach, takich jak „Black Elk Speaks”, opartym na wsamplowancych archiwalnych wypowiedziach Heȟáki Sápy (odczytanych przez amerkańskiego pisarza i prozaika Johna Neihardta), jednego z wizjonerów rodu Sioux’ów. Wprawdzie sam utwór nie ma etnicznego kliamtu, którego charatker kompozycji by wymagał, ale zamiast tego otrzymaliśmy wciągający transowy rytm, mroczny klimat i ciekawe partie gitary oraz - brzmiącą bardziej autentycznie - melorecytację Bridget.
Takich bardziej klimatycznych fragmentów jest więcej; wspomnieć należy chociażby spokojnie i stopnowo rozwijający się „Wings”, czy „Realms” oddający mroczny klimat samotności w kosmosie rodem z thrillerów sci-fi pokroju „Obcego – Ósmego Pasażera Nostromo” Riddleya Scotta, czy „Mrocznego Miasta” Alexa Proyasa.
Jedynym zgrztem wydaje się być (zdający się być ukłonem w przeszłość zespołu - tej spod znaku chociażby „Doremi Fasol Latido”, czy niektórych fragmentów „Hall Of The Mountain Grill”) „Out Of The Shadows” z toporną partią perkusji i miażdżącą uszy ciężkością. W sumie dość chybiony numer, rozbijający poziom całości wydawnictwa pomimo nawet ciekawych skrzypcowych popisów House’a. Za podsumowanie nieodparcie nasuwa się cytat Umberto Eco z jego ostatniej powieści: „Cena przystępna, biegunka gwarantowana”.
Jeśli natomiast wskazać miałbym najlepszy fragment na "Space Bandits" to moim faworytem jest „TV Suicide” z wciągającym, niemal transowym tempem i nabierającym dramaturgii śpiewem Harvey’a Bainbridge’a.
Płyta niemal bez wad. Spójna, dobrze zagrana, ukazująca zespół w dobrej formie i ujednoliconym kierunkiem w którym podąża. Obok ciekawiej zaaranżowanych wykonań poszczególnych utworów, tym razem zespół postarał się również o dokładniejsze wyselkcjonowanie co ciekawszych pomysłów, które bardzo podniosły poziom wydawictwa jako całości. Według niżej podpisanego: najlepszy krążek Hawkwind od czasów „Levitation”.
W następnym odcinku: ...And Then They Were Three... w hawkiwndowym wydaniu.