Kosmicznej Sagi odcinek 13: ...karawana jedzie dalej.
"The best diplomat that I know is a fully-loaded phaser bank." – Scotty
Wydawać się mogło, że silniki i wyposażenie okrętu zostało podreperowane na tyle skutecznie, aby znów mógł on bez zbędnych perturbacji kontynuować swoje kolejne złogowe misje. Nic bardziej mylnego; po zakończeniu podróży w konstelacji Czarnego Miecza statek znów musiał przybić do doków Federacji, a oficerowie ponownie dostali wolne. Na szczęście przerwa pomiędzy poprzednią misją, a kolejną trwała mniej niż trzy lata i załoga w niemal niezmienionym składzie zamelodowała się na pokładzie okrętu.
Co było przyczyną drugiej z rzędu tak długiej przerwy? Zapewne wymęczenie dość długą, spektakularną trasą koncertową promującą płytę „The Chronicle Of The Black Sword”. Krążek wprawdzie został dość pozytywnie przyjety przez fanów, to jednak nie brakowało głosów, że zespół najlepsze lata ma już za sobą. Kapitan Brock postanowił dać sobie wolne na przmyślenie spraw i obranie konceptu na najbliższą przyszłość. Przerwę ‘umilił’ sobie nagraniem drugiej solowej płyty („Agents Of Chaos”), będącej dziwnym zbiorem słabiutkich utworów przepełnionych niewyszukanymi, syntezatorowymi popiardywaniami rodem z podwórkowych organków Casio. Niestety całość prezentowała się jednak jeszcze marniej niż obecna kondycja polskiego hokeja. Dlaczego przy omawianiu „The Xenon Codex” wspomniałem o solowym wydawnictwa lidera, a przemilczałem jego pierwszą samodzielną płytę przy okazji „The Chronicle Of The Black Sword”? Otóż, dlatego, że kapitan chyba zdał sobie sprawę, że jego drugie solowe ‘dzieło’ wymagało podrasowania i dlatego na pierwszych próbach skrzykniętego ponownie Hawkwind w lutym 1988 roku przeforsował nagranie na nowo dwóch utworów z „Agents Of Chaos”.
Owszem, zarówno „Wastelands Of Sleep” (mający zdecydowanie bardziej mroczny klimat, aniżeli oryginał, głównie dzięki ciekawemu wykorzystaniu efektów dźwiękowych i świetnemu nieco ‘schowanemu’ wokalowi Brocka) jak i „Heads” (z umiejętnie budowanym napięciem, charakterystczną linią melodyczną i nieco bogatszą syntezatorową aranżacją) po oszlifowaniu wypadają zdecydowanie lepiej to jednak nie one stanowią o sile wydawnctwa. Świetnie prezentuje się otwierający, rzęsity „The War I Survived”, charakteryzujący się tym klasycznym hawkwindowym pędem z najlepszych czasów zespołu. Ciekawą linię melodyczną zdaje się mieć „Sword of the East”, który połączony z szybkim tempem i interesującymi klawiszowymi wariacjami gdzieś w środku utowru miał przywoływać klimat rodem z powieści fantasy. Podobny charakter prezentuje „Neon Skyline”, który wraz z połączonym „Lost Chronicles” ma znamiona nieco bardziej epickiej formy, niż pozostałe utwory. Jednak o ile pierwszy z nich dzięki szybkiej i ciekawie prowadzonej melodyce idealnie wpasowuje się w brzmienie Hawkwind, o tyle już drugi z nich z koszmarnie popową partią klawiszy i niby-pompatycznym klimatem brzmi jak popłuczyny po „Rendez-Vous” Jeana-Michela Jarre’a i zdaje się być czymś z zupełnie innej bajki, a całości nie ratuje nawet - bardziej niż przyzwoite – ciekawe gitarowe solo Lloyd-Langtona.
Zresztą to właśnie Huw Lloyd-Langton dzięki nie tylko autorskiemu „Tides” (który jest piękną, nieco senną instrumentalną miniaturą), ale także dzięki kilku błyskotliwym solówkom w innych miejscach płyty zdaje się podciągać poziom wydawnictwa.
Nie zachwyca „Mutation Zone”, który poprzez nie najszczęśliwiej dobrane efekty, wokalizy i melorecytacje sprawia wrażenie chaosu. Jednak za to tego kontrolowanego, hawkwindowego szaleństwa, za który zespół zawsze ceniliśmy zaznamy przy odłsuchaniu „E.M.C.” autorstwa Harvey’a Bainbridge’a, który jest prowadzony w zdecydowanie bardziej przemyślany sposób.
„The Xenon Codex” pozbywa się tej sztuczności poprzedniej płyty studyjniej i wydaje się, że brzmi bliżej prawdziwej natury Hawkwind, aniżeli „The Chronicle Of The Black Sword”. Wprawdzie sztucznie brzmienie perkusji może momentami drażnić (jak chociażby w „The War I Survived”, czy prześmiewczym „Good Evening”), a pomysły zdają się być nie do końca przemyślane jednak na plus krążka należy zaliczyć to, że zespół odzyskał tę spontaniczność i swobodę, której brakowało na poprzedniej płycie. Sześć i pół gwiazdki.
W następnym odcinku: powiedzonka klingońskie, czyli o najbardziej bandyckiej rasie w star-trekowym wszechświecie.