W książeczce do tej płyty znalazł się napisany na maszynie swoisty list. Zaczyna się on tak: „Najdroższy obywatelu upadającego/upadłego świata…” Właściwie w tych paru słowach zawarto swoiste podsumowanie tych 87 minut.
Tak jak film “Koyaanisqatsi” Godfreya Reggio stanowił opisanie współczesnego świata obrazami zarejestrowanymi przez kamerę, „Lift Your Skinny Fists Like Antennas To Heaven” stanowi swoisty opis rozsypującego się, oszalałego świata obrazami dźwiękowymi. Właściwie trudno znaleźć tu cokolwiek choćby ocierającego się o konwencjonalny rock. Melodii mamy tu jak na lekarstwo, błyskotliwych solówek też tu nie znajdziemy; zdecydowanie GY!BE skupia się na tworzeniu nastroju. Chorego, dusznego, przytłaczającego. Fascynującego.
„Lift…” to cztery dwudziestominutowe fragmenty. Aczkolwiek trudno byłoby nazwać je suitami. Nie ma tu bowiem jakiejkolwiek konstrukcji: poszczególne fragmenty zestawiane są ze sobą na zasadzie nastroju. Obok gitar i sekcji rytmicznej na równych prawach występują tu smyczki i elektroniczne tła. Zespół chętnie stosuje tu patent z narastającą do granic wytrzymałości słuchacza intensywnością i maniakalnie, hipnotycznie zapętlonymi rytmami (żywych) bębnów. Brzmienia instrumentów też są zniekształcane na każdy możliwy sposób: dźwięki gitar przepuszczone są przez przeróżne efekty, oprócz palców i kostek wykorzystuje się do gry smyczki i śrubokręty.
„Storm”… Pierwsza część narasta powoli, od dęciaków w dalekim tle i delikatnych arpeggio gitary, przez ciepłe, burdonowo grające smyczki, aż do momentu wejścia sekcji i narastającej, nabierającej potęgi figury perkusyjnej. Podobnie spokojnie rozwija się drugi fragment, zgodnie z tytułem – mamy tu leniwy, jakby letni początek, stopniowo narastające zespołowe granie z mantrowym powtarzaniem jednego fragmentu i hałaśliwy, powoli się uspokajający finał z perkusyjną kanonadą. Po krótkim przerywniku (muzyka konkretna – samoloty, startujący samochód, zapowiedzi z głośników) mamy finał – pełne niepokojących dźwięków tło i pojedyncze dźwięki i akordy fortepianu. „Static” zaczyna się od fragmentu pełnego tajemniczych, pozbawionych rytmu dźwięków syntezatora, potem mamy krótką miniaturę z wykorzystaniem radia krótkofalowego; „Chart #3” otwiera urocza kantylena skrzypiec, potem dołącza subtelne gitarowe arpeggio. Rytm wchodzi dopiero po ponad 11 minutach, w części czwartej – również otwartej zgrabną partią skrzypiec, narastającej do zespołowego rozwinięcia, z majestatycznym rytmem, z perkusyjnymi dzwoneczkami, z wściekłą kulminacją z gitarowym hałasem i skrzypcowymi ostinatami. Ostatnia część to elektroniczne drony i urywane, gasnące smyczki…
Trzecia część – „Sleep” – zaczyna się od krótkiej opowieści o nowojorskiej Coney Island kiedyś i obecnie. A potem mamy stopniowo narastający wybuch energii. „Monheim” w pewnym momencie nabiera iście maniakalnej, przerażającej intensywności. Równie wściekle brzmi „Broken Windows…” – obłąkana synteza krautrockowej intensywności, shoegazowej gitarowej ściany brzmienia i jazzrockowej swobody improwizacyjnej. Początek części czwartej to jakaś pieśń ludowa zagrana od niechcenia na gitarze, pochłonięta następnie przez elektronikę, cichutki fragment z dzwoneczkami i cymbałkami, dziecięca zabawa z podkładem tajemniczych organów. A potem, w „She Dreamt She Was A Bulldozer…” znów wybucha dziki rock. Na krótką chwilę. Potem gitary i dzwonki będą snuć swoją opowieść na dość niesamowitym, ambientowym tle. Po wyjątkowo ponurym „Deathkamp Drone” przychodzi finał płyty. Z cichą, przepuszczoną przez wielokrotne echo, pinkfloydowską gitarą.
Ktoś napisał, że „Pawn Hearts” to jedyna płyta w historii rocka mogąca wywołać u słuchacza stany lękowe. No cóż, GY!BE również potrafi skutecznie słuchacza przerazić. I zafascynować. Bo w tym szaleństwie jest metoda. Bo ta z pozoru chaotyczna, pokręcona, wściekła muzyka jak chyba żadna inna opisuje szaloną, popieprzoną rzeczywistość świata przełomu XX i XXI wieku.