ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Godspeed You! Black Emperor ─ F# A# ∞ w serwisie ArtRock.pl

Godspeed You! Black Emperor — F# A# ∞

 
wydawnictwo: Kranky 1998
 
I. The Dead Flag Blues (16:27):

1. "The Dead Flag Blues (Intro)" (6:37)
2. "Slow Moving Trains"
"The Cowboy..." (7:50)
3. "The Dead Flag Blues (Outro)" (2:00)

II. East Hastings (17:58):

1. "...Nothing's Alrite in Our Life..."
"The Dead Flag Blues (Reprise)" (1:35)
2. "The Sad Mafioso..." (10:44)
3. "Drugs in Tokyo"
"Black Helicopter" (5:39)

III. Providence (29:02):

1. "Divorce & Fever..." (2:44)
2. "Dead Metheny..." (8:07)
3. "Kicking Horse on Brokenhill" (5:53)
4. "String Loop Manufactured During Downpour..." (4:36)
5. Untitled (unlisted silence) (3:32)
6. "J.L.H. Outro" (4:08)
 
Całkowity czas: 63:27
skład:
Aidan Girt – perkusja
Bruce Cawdron – instrumenty perkusyjne
Christophe – skrzypce
David Bryant – gitara
Efrim Menuck – gitara
Mauro Pezzente – bas
Mike Moya – gitara, banjo
Norsola Johnson – wiolonczela
Thea Pratt – rożek francuski
Thierry Amar – bas

Gościnnie:
Amanda
Colin
D.
Dan O.
Grayson
Jesse
Peter
Shnaeberg
Steph
Sylvain
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,17

Łącznie 22, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8++ Arcydzieło.
12.05.2019
(Gość)

Godspeed You! Black Emperor — F# A# ∞

Stali. Stali na wzgórzu jaśniejącym odblaskiem eksplozji tysiąca słońc, spływającej zeń kaskadami pogiętej blachy i dymiących rusztowań, krzykliwie wyginających swoje pogniecione kończyny ku krwistoczerwonemu niebu. Wtuleni w siebie łapczywie obejmowali się tym, co pozostało z ich zmurszałych dłoni, próbując ni to głaskać, ni pieścić swoje wysuszone na wiór ciała. Ich gorejące oczodoły wodziły po płonącym horyzoncie poprzecinanym dogasającymi wrakami pojazdów, których kierowcy przeminęli niczym żar zgaszonego naprędce papierosa. Wzdłuż zasłanej dymiącym pogorzeliskiem autostrady chyliły się nikomu-już-niepotrzebne plansze billboardów zionące reklamami produktów, które nikomu już nie przyniosą konsumpcyjnego ukontentowania. Na strzelistych niegdyś masztach powiewały sztandary, za których rozgwieżdżoną zgorzelą nie kryły się już żadne wzniosłe idee. Nic za co można by walczyć, czy oddać cokolwiek cennego, co ludzie zwykli oddawać za czcze wymysły innych ludzi, przynoszące korzyści każdemu tylko nie im samym. Mężczyzna wzruszył ramionami i spojrzał czule w gasnące oczy swej towarzyszki. - Jesteś piękna - wymamrotał chropowatym głosem. Była. Kiedyś z pewnością. W tym jednak momencie jej uroda odbijała się w refleksach otaczającego ich stopionego metalu, chłonąc zabójcze tchnienie tego co pozostało ze świata. Ich świata. Zanurzyli się w namiętnym pocałunku, którego każda sekunda wydawała im się wiecznością. Spękane wargi stały się jednością. W ich sercach pulsowało gorączkowe pożądanie. I już nie było dokoła nich kakofonii zgniecionych ręką nieznanego giganta budynków. Nie było wyschniętych rzek, których głodnymi wody korytami sucho bulgotał pustynny wiatr. Nie było groteskowych kształtów ludzkich powłok odbitych bezdusznym cieniem na rozpalonym asfalcie. Zamętu porzuconego obuwia. Pozwijanych krawężników. Poprzewracanych dziecięcych wózków. Potłuczonych sklepowych witryn zapraszających do wewnątrz resztkami próchniejących ekspozycji. Zastygli tak. Na całą wieczność. A obok nich leżały porozrzucane portfele. I każdy jeden wypełniony był krwią...

"The preacher man said it's the end of time,
he says that America's rivers are going dry, the interest is up, the stockmarket is down.
You guys got to be carefull walking around here this late at night
Do you have change sir?
This. No, we don't ma'm, I'm sorry... This, This, this is the perfect place to get jumped.
But do you think the end of the world is coming?
No, so says the preacher man, but I don't go by what he says."

Czasem na drodze swojej muzycznej eksploracji napotykamy muzykę, którą ciężko przyporządkować do czegokolwiek, co do tej pory znaliśmy. Coś całkowicie nowego, co wybija nas z pozycji wszechznającego swój własny gust i sprawia, że musimy dokonać przemeblowania dotychczasowych artystycznych uwarunkowań i przyzwyczajeń, co zazwyczaj bywa nie całkiem wygodne i początkowo nawet nieco frustrujące. Trafiamy na coś, co z jednej strony łączy wiele ścieżek, które przyprowadziły nas do tego właśnie miejsca, lecz z drugiej strony burzy pozornie poukładany do tej pory ład, wybebeszając skrzętnie powtykane w szafkę muzycznych upodobań szufladki, których wypatroszona zawartość będzie fruwać, póki ochłonąwszy jej nie pozbieramy i nie zagonimy na swoje, całkiem już nowe, miejsce. Nie mam wiele tak brutalnie inklinujących w me gusta płyt, ale z całą pewnością jedną z nich jest debiut kanadyjskiej załogi o wielce frapującej nazwie Godspeed You! Black Emperor. Trafiłem nań ponad dekadę temu. Całkiem przypadkowo. Odtwarzając fragmenty znalezionych w raczkującej wówczas sieci utworów. Wertując strzępy informacji na jakie można było trafić na niezależnych muzycznych stronach. Wpatrując się w zamazane postacie widoczne na pożółkłych zdjęciach. Próbując dopasować widniejące we wkładkach płyt zagadkowe grafiki, do muzycznej treści. Starając się powtykać puzzle antysystemowego przesłania, w ziejące dziury melorecytacji znajdujących się pomiędzy poszczególnymi utworami. Przebijając się przez apokaliptyczne warstwy post-rockowych konstrukcji, wznoszonych z dźwiękowego tworzywa ze skrupulatnością obłąkanego architekta pieczołowicie je urabiającego na quasi-przyswajalne formy. Odkrywając, że na skrzyżowaniu wpływów wywodzącego się od Talk Talk czy Slint proto-post rocka oraz shoegazowych ścian dźwięku (choćby od My Bloody Valentine) może wykiełkować coś niebywale frapującego, całkowicie nowatorskiego, eksplodującego niesamowitą feerią emocji.

"California
God love this country, the United States, the world
And now we in 1998
If money could buy happiness my love, then we'd have it
But praise God
It's only salvation, it's only Jesus Christ
Holy Hallelujah, holy Jesus Christ"

Emocje? Przypomnij sobie kilka najbardziej poruszających filmów jakie widziałeś w życiu. Połącz je w jedną zwartą konstrukcję, zastępując obrazy dźwiękami. Przefiltruj zarówno negatywne jak i pozytywne odczucia. Miłość. Rozkosz. Poświęcenie. Tolerancję. Oddanie. Najwymyślniejsze afirmacje dobra i piękna. Ale także i przerażenie. Paraliżujący strach. Utratę bliskich. Biedę. Wynaturzenie. Chorobę. Głód. Wojnę. Zagładę. Ksenocyd. Śmierć. To wszystko przenikające się nawzajem. Buzujące niczym elektrolit pomiędzy anodą i katodą. Tryskające naokoło to rozkoszną ekstazą, to znowu odrażającą zgnilizną. Nic nie boli tak jak życie. Ale ono właśnie jest najpiękniejszą zmienną w odwiecznym równaniu, które bezskutecznie staramy się rozwiązać aż po nasz kres. Czy można równocześnie płakać ze szczęścia i umierać z rozdzierającego przerażenia? Czy można doświadczać rozkoszy melodyki łechtającej najbardziej czułe dźwiękowe receptory, będąc równocześnie obdzieranym ze skóry zgrzytliwą nieheblowaną chropowatością? Czy kilkanaście grających unisono instrumentów, które bez zmiłowania budują mającą niechybnie runąć na słuchacza ścianę dźwięku wystarczy by zmielić osobowość tego ostatniego na najdrobniejsze, pełzające w chaotycznej dyfuzji kwarki? Kilka gitar. W tym basowych. Perkusje. Cymbały. Wiolonczele. Oboje. Rogi. Dęciaki wszelakie. Mające niebagatelne tu znaczenie skrzypce. Sama nazwa zaczerpnięta od undergoundowego japońskiego filmidła sprzed kilku dekad, traktującego o motocyklowym gangu. Polityczne zaangażowanie. Łatka dźwiękowych terrorystów. Apokaliptyczne spektakle uświetniane podkreślającymi poczucie zagrożenia filmami. Instrukcja stworzenia koktajlu Mołotowa we wkładce płyty. Muzycy sunący niczym duchy na przypominającą szamański krąg scenę i zastygający tam w pozach cierpiętników. Emocje. Duchowość. Szamańska plemienność. Światło. I mrok...

"They have a large barge with a radio antenna tower on it that they would charge up and discharge"

Drogi mój czytelniku najmilejszy. Nie będę Cię przekonywał, że ta płyta to jedna z najważniejszych pozycji na jakie natknąłem się podczas moich muzycznych poszukiwań. Nie zamierzam Ci również inputować, że dotykamy żywego pomnika post-rocka stanowiącego inspirację, dla rzeszy późniejszych naśladowców. Nie chcę również dzielić włosa na czworo, starając się udowodnić że piękno i nadzieja jakimi nacechowany jest ten album są większe, niż bezbrzeżna rozpacz jaką potrafi wlać on w serce słuchacza. Jeśli jednak nie znużyłem Cię swoim grafomańskim wywodem, do jakiego pchnęła mnie tylko i wyłącznie muzyka GY!BE, to mam do Ciebie jedną prośbę. Przesłuchaj tę płytę. Całą. Jednym podejściem. Bez żadnych przerw. Najlepiej głośno. Lub na słuchawkach. Świadomie. Chłonąc każdy dźwięk. W samotności, choć może być ciężko. I dołująco. Nadzieja nie umiera. Nadzieja powraca. Dasz radę. A jeśli nie pokochasz tej zwichrowanej muzy? Cóż... Próbowałeś... I o tę próbę będziesz bogatszy. Zaręczam...

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.