Włoska grupa I POOH (czyli „Kubuś Puchatek”) jest w Polsce znana głównie wśród fanów rocka progresywnego, ceniących włoską odmianę tego gatunku. Prasa ochrzciła ich mianem „Rolling Stonesów Półwyspu Apenińskiego”, ponieważ stanowią najdłużej działający zespół muzyczny w swoim kraju.
Co dziwne, przeglądając polski internet, zauważyłem, że brakuje jakichkolwiek recenzji wydawnictw tej wybitnie utalentowanej grupy. Postanowiłem więc wypełnić tę lukę. Tym bardziej, że powodów jest kilka. Po pierwsze, krążek, który chcę omówić, obchodzi w tym roku okrągłą, złotą rocznicę swojej premiery. Po drugie, jest on uważany za jeden z najważniejszych w przepastnej dyskografii Kubusia Puchatka. W końcu po trzecie, ze względu na swoją zawartość dzieło zasługuje na uwagę również polskich słuchaczy.
Zacznijmy od historii. Początki muzycznej działalności I POOH sięgają 1964 roku. Wtedy to piątka znajomych Valerio Negrini (perkusja), Bob Gillot (klawisze), Gilberto Faggioli (gitara basowa), Mario Goretti (gitara) i Mauro Bertoliego (gitara) postanowiła założyć band. Skład kwintetu w pierwszych latach egzystencji ulegał zmianie, jednakże w 1973 roku skrystalizował się stały skład, który przetrwał aż do 2009 roku.
Kompozytorski trzon bandu stanowi tandem Roby Facchinetti (instrumenty klawiszowe, wokal) oraz Dodi Battaglia (gitara, wokal). Teksty pisali na spółkę Roby Facchinetti, Dodi Battaglia i Stefano D'Orazio (perkusja). Na wokalu, oprócz wyżej wymienionych udzielał się także basista grupy, Red Canzian. Jak się w późniejszych latach okaże, przy mikrofonie będzie naprzemiennie zasiadać każdy członek I POOH. Co samo w sobie jest nietypowe, bowiem rzadko zdarza się, aby wszyscy muzycy uczestniczyli w wypełnianiu melodii swoimi głosami.
W pierwszym okresie działalności wykonywali głównie covery znanych włoskich wykonawców ery rocka młodzieżowego. Pierwsze trzy wydawnictwa wypełnione były klasycznym brzmieniem wczesnego rock’n’rolla, modnym w latach 60-tych. Już w tym okresie zaczynali odnosić pierwsze sukcesy (wylansowali m.in. w 1968 roku wielki przebój „Piccola Katy”).
Jednak na czwartym studyjnym longplayu zatytułowanym „Opera Prima”, wydanym w 1971 roku, grupa zaprezentowała bardziej dojrzałe brzmienie. Inspirując się anglosaskimi mistrzami rocka progresywnego i symfonicznego, rozszerzyli instrumentarium o orkiestrę. Ich utwory wypełniła uczuciowość zanurzona w nostalgii. To był strzał w dziesiątkę. Album stopniowo wspinał się na szczyty list przebojów, przynosząc grupie coraz większą rozpoznawalność. Kolejne płyty kontynuowały ten kierunek. Rzeczony „Un po' del nostro tempo migliore” to siódmy album studyjny wydany w 1975 roku i należy do tego okresu, który wkrótce miał zostać zakończony. Już w roku następnym grupa rozpoczęła serię albumów pop rockowych, pozbawionych elementu symfonicznego i progresywnego.
Jego tytuł można przetłumaczyć jako „Troszkę naszego najlepszego czasu”.
Patrząc po zawartości niniejszego longplaya można powiedzieć, że wypełniają go głównie zwarte numery, nieprzekraczające 6 minut. Wyjątek stanowi rozbudowany utwór trwający niecałe 11 minut, wieńczący ich siódme dzieło studyjne.
Płytę otwiera „Preludio”, które od pierwszych sekund otula słuchacza melancholią i subtelną elegancją. Zwiewne partie smyczków splatają się z gitarą akustyczną i sekcją rytmiczną, tworząc bogatą, dynamiczną strukturę. Piękne frazy melodyczne przeplatają się z instrumentalnymi pejzażami. W ten sposób tworzą nostalgiczną podróż i zapowiadają klimat siódmego albumu zespołu z Bolonii.
Jego następcą jest „Credo”. To w mojej ocenie mocny punkt na mapie albumu. Jednocześnie to jeden z moich ulubieńców. Ścieżka rozpoczyna się prostym, bardzo nośnym riffem, który od razu przyciąga uwagę słuchacza. Jego prostota doskonale współgra z oszczędną, jednocześnie doskonale dobraną sekcją rytmiczną. Podniosły ton wokalu nadaje partii głębię. Subtelnie wplecione harmonie wzbogacają ją o przestrzeń i emocje.
Orkiestrowe wstawki urzekają finezją i subtelnym pięknem. Połączenie prostoty melodii z bogactwem brzmienia sprawia, że „Credo” zapada w pamięć, intrygując artystyczną dojrzałością.
Po nim następuje Una storia che fa ridere. Wokal to jego wyróżnik; przyciąga uwagę swoją ekspresją. Wkrótce dołącza do niego reszta zespołu, tworząc wspólnie bogatą teksturę dźwiękową. Kompozycja jest głęboko osadzona w morowym nastroju, którego podkreślają wspaniałe symfoniczne ornamenty, przeplatające się z głównym motywem.
Harmonie wokalne nadają nagraniu wyjątkowej głębi i spójności. Symfoniczne figury dodają mu majestatu. To numer, który łączy piękno melancholii z mistrzowską interpretacją muzyczną, co potęguje radość słuchania.
„Oceano” to z kolei bez wątpienia jeden z najpiękniejszych tracków na płycie. Już od pierwszych dźwięków dzieło zachwyca misternym smyczkowym motywem, wprowadzając słuchacza w nastrój refleksji. Z biegiem czasu do tej delikatnej melodii dołączają fortepian i klawesyn, zanurzone w smutnym, wielowarstwowym akompaniamencie instrumentalnym.
Aranżacje smyczkowe w tym utworze stanowią prawdziwą perłę tego krążka – są niezwykle wykwintne. W mojej ocenie należą do jednych z najlepszych, jakie kiedykolwiek wyszły spod piór Roby’ego Facchinetti i Dodi’ego Battaglia. Pomimo prostoty kompozycyjnej, „Oceano” ani przez chwilę nie nuży. Wręcz przeciwnie, zachwyca i angażuje słuchacza.
W następnej kolejności otrzymujemy dzieło o wymownym tytule „Fantasia”. Utwór zaczyna się prostym, uroczym motywem gitary akustycznej, wspartym delikatnym akompaniamentem bongosów. Minimalistyczna forma podkreśla kameralny, intymny charakter kompozycji.
Zgrabne tematy muzyczne, w połączeniu z melodyjnym, ciepłym wokalem, tworzą ścieżkę, której słucha się z wyjątkową przyjemnością. To co wyróżnia „Fantasię” to prostota i gracja.
„Mediterraneo” to drugi instrumentalny numer na płycie. Rozpoczynają go dwunastostrunowa gitara akustyczna, gitara hawajska oraz mandolina, których dźwięki natychmiast przywołują śródziemnomorski pejzaż. Dzięki temu połączeniu nagranie zyskuje ciepły charakter.
Zachwycają zarówno starannie opracowane partie akustyczne, jak i główny temat, który powoli rozwija się w swobodnym, meandrującym rytmie. W jego drugiej części pojawiają się coraz bardziej złożone zmiany tempa i struktury, które nadają jej odpowiednią dynamikę. Wokale i subtelne dzwonki dodają nagraniu lekkości i finezji. „Mediterraneo” to prawdziwa muzyczna perła. Jak przyznaje we wkładce do albumu gitarzysta Dodi Battaglia, dzieło to powstało w wyniku inspiracji „Dzwonami rurowymi” Mike'a Oldfielda.
Z kolei od pierwszych dźwięków „Eleonora, mia madre” towarzyszą słuchaczowi pięknie opracowane aranżacje smyczkowe, które nadają pieśni majestatyczny wymiar.
Środkowa część nagrania wyróżnia się powoli rozpędzającym się motywem fortepianu w rytmie walca. Towarzyszy mu subtelne, bogate tło instrumentalne, które przywodzi na myśl XVIII-wieczne dzieła barokowe. Po chwili ten epizod zanika, a muzyka wraca do wcześniejszej formy, by zaraz skręcić w stronę walczyka i spiąć wszystkie elementy w jedną harmonijną strukturę.
To niezwykle wymagający numer, który z pewnością zachwyci miłośników niebanalnych dźwięków. Jego struktura, pełna zaskakujących zwrotów czyni go jednym z najciekawszych na płycie.
Następny numer to „1966”, rozpoczynany partią fortepianu, któremu towarzyszą syntezator i plamy dźwiękowe gitary elektrycznej. Brakuje tu obecności orkiestry symfonicznej. Nagranie ma wyraźnie rockowy klimat, choć pozbawiony zadziorności. Zachwycają zgrabne figury gitary oraz partie wokalne wzbogacone porywającą linią klawesynu. Początek i zakończenie tworzą formę klamry, nadając całemu fragmentowi wyrazistą spójność.
Zbliżając się do finału krążka, słuchacz otrzymuje „Orient Express”. Jest to nagranie, które od pierwszych dźwięków przyciąga uwagę wielowymiarową strukturą. Jego otwarcie łączy akustyczną gitarę z bogatym tłem instrumentalnym. Doskonale opracowane harmonie wokalne współgrają z resztą instrumentów, nadając aranżacji głębi i finezji.
„Il tempo, una donna, la città” to majestatyczne zakończenie albumu i zarazem najbardziej rozbudowane na całym zestawie. W pierwszej kolejności wybrzmiewa intrygujący motyw symfoniczny, który wprowadza w nastrój pełen napięcia i podniosłości. Oryginalnie poprowadzone smyczki dodają całości zwiewnego charakteru. Z czasem muzyka przechodzi w bardziej złożoną strukturę.
W tej minisuicie linia melodyczna oraz dominujące instrumentarium, szczególnie smyczki i fortepian, fluktuują, co szczególnie może spodobać się miłośnikom muzyki progresywnej. Druga część wprowadza partie gitary akustycznej oraz fletu, dodając aranżacji jeszcze większej różnorodności brzmieniowej. Sekcje te wypełnia nostalgiczno-podniosły nastrój, który sprawia, że pozostaje w pamięci słuchacza na długo. „Il tempo, una donna, la città” jest niewątpliwie najbardziej progresywnym numerem na płycie, łączącym w sobie klasyczny styl z awangardowymi elementami, tworząc niezwykle udane zakończenie całego albumu.
Płyta Un po’ del nostro tempo migliore prezentuje niezwykle różnorodną lirykę, w której zespół I POOH sięga zarówno po tematy miłosne, jak i uniwersalne. „Credo” to deklaracja nadziei, otwartości na przyszłość, manifest niezależności i wiary w siebie. „Oceano” wypełnia refleksja nad ludzką egzystencją oczami człowieka spędzającego większość życia na morzu. Z kolei „Fantasia” to medytacja nad naturą marzeń i ich ulotnością. „Eleonora, mia madre” stanowi punkt widzenia dorosłego mężczyzny, syna swojej matki, który patrząc na jej poświęcenie, dostrzega równocześnie ile wyrzeczeń ją kosztowała ta droga. Rzeczony zestaw uzupełnia „Orient Express”, opowieść o miłości spotkanej podczas podróży słynnym pociągiem.
Siódme dzieło kwartetu z Bolonii zachwyca melodyjnością. Dzięki temu może zainteresować fanów muzyki pop. Jednocześnie z dużą dozą prawdopodobieństwa trafi w gusta miłośników rozbudowanych partii instrumentalnych znanych z rocka progresywnego. Zespół sięga tu także po klasyczne brzmienia nawiązujące do baroku. Na tej płycie artyści łączą przystępne, komercyjne melodie z bardziej wyszukanym art rockiem.
Oceniając Un po' del nostro tempo migliore, trudno pominąć udział orkiestry symfonicznej. Jej rola jest uzupełniająca i tworzy spokojny klimat. Dzięki temu zawartość krążka zyskuje głębię, piękno i pełnię. Album ma charakter akustyczny, spokojny i melancholijny. Brakuje w nim rockowych szaleństw. Pieśni rozwijają się w niespiesznym rytmie, a ich brzmienie jest wygładzone. Dzięki temu słuchacz może skupić się na nastroju, a nie na popisowych partiach instrumentalnych.
Album, mimo swojej wysokiej jakości melodyczno-kompozycyjnej, nie zdobył komercyjnego sukcesu. Być może to właśnie ten czynnik skłonił grupę do szybkiego wejścia do studia i wydania kolejnego albumu, "Forse ancora poesia" (1975), utrzymanego w podobnym, orkiestrowym klimacie. Niestety, ten również nie spotkał się z uznaniem włoskiej publiczności, co spowodowało porzucenie bogatych aranżacji na kolejnych płytach Kubusia.
Podsumowując, można powiedzieć, że "Un po' del nostro tempo migliore" to prawdziwa perełka, której utwory takie jak Credo, Oceano i Mediterraneo, stanowią jedne z najlepszych przykładów rocka symfonicznego, jakie miałem okazję usłyszeć w ciągu całego swojego dotychczasowego życia.
To, co odróżnia siódme dzieło I POOH od brytyjskich odpowiedników, to ogromna emocjonalność ich melodii oraz dostojne motywy dźwiękowe pojedynczych ścieżek. Cechą wspólną jest natomiast delikatność brzmienia, liryczny nastrój ich nagrań oraz poetyckie teksty.
„Un po' del nostro tempo migliore” to płyta bardzo równa, nieposiadająca słabych punktów. Jeśli więc, drogi słuchaczu, lubisz delikatne dźwięki podlane symfonicznym sosem, przywołujące skojarzenia z Barclay James Harvest czy The Moody Blues, ten longplay powinien Ci się spodobać. Absolutnie wspaniały i porywający album.