Ćwiara minęłaTM AD 1987!
Do tej płyty mam duży sentyment. Księgarnia w pasażu przy ul. Gospodarczej, oprócz książek, miała w swej ofercie sporo innych ciekawych rzeczy: reprodukcje obrazów, kasety audio, różne papiernicze rzeczy – i płyty winylowe. Głównie niestety made in Poland (180-gramówki to to nie były…), albo z tzw. bratnich krajów socjalistycznych (bułgarskie reedycje Modern Talking – oj, we wczesnej podstawówce to były hiciory, że głowa mała). Tam właśnie kupowałem czarne krążki, które potem zdzierałem na otrzymanym na komunię sprzęcie (nazwy nie pamiętam).
„Keepera” zapamiętałem szczególnie. Głównie dlatego, że pani sprzedawczyni, widząc w rączkach trzecioklasisty tą płytę, szepnęła ze zgrozą: “Ale to jest METAL!!!”. Do dziś nie wiem, czy miało mnie to odstraszyć, czy bardziej zachęcić. W każdym razie kilkanaście minut później już opuszczałem igłę na czarny krążek.
„Keeper” to był pierwszy album z szeroko pojętego metalu, z jakim się zetknąłem. (Potem doszła jeszcze koncertówka Venom, na podwójnym winylu. Może kiedyś też zrecenzuję toto.) Z metalem miałem potem jeszcze bliższy związek kilka lat później, gdy przez parę lat namiętnie czciłem Metachę. Ale „Keeper” zawsze zostanie dla mnie Tą Pierwszą Płytą Metalową.
Helloween na swojej drugiej płycie koła nie wynalazło. Raczej na bazie kół stworzonych przez innych zaczęło robić swoje. Kaia Hansena, który coraz trudniej dzielił obowiązki gitarzysty i wokalisty, za mikrofonem zastąpił Michael Kiske – bardzo dobry technicznie frontman, z dużą skalą Dickinsona i zamiłowaniem do halfordowskich „górek”. Dodajmy łojenie na dwie gitary, skłonność do chwytliwych refrenów, żwawą dynamikę całości i często baśniowo-fantastyczną tematykę tekstów i otrzymujemy power metal. Nie tak wyszlifowany jak u pudelmetalowych kolegów, daleki też od thrashowej surowości, chętnie wykorzystujący potencjał dwóch gitarzystów.
Zgrabnych melodii i chwytliwych refrenów, dających Kiskemu okazję do wrzaśnięcia, na tej płycie nie brakuje: „I’m Alive”, „A Little Time” (autorstwa samego wokalisty), czy chyba najbardziej z całości przebojowy „Future World”. Kompozytorski monopol Hansena przełamuje też Weikath, proponując „A Tale That Wasn’t Right” – archetypową metalową balladę, z łagodnymi zwrotkami, dramatycznym, ekspresyjnym refrenem i podniosłymi partiami gitarowymi, patent, który inni metalowcy potem powielą w nieskończoność.
Niezaprzeczalnym gwoździem płyty jest 13-minutowy „Halloween”. Helloween wkracza tu na tereny prog-metalu – oprócz stałych elementów, czyli dynamicznego refrenu (z Kiske’em wrzeszczącym „Aaaaaaaaaah - it’s Halloween!!”) i rozpędzonych zwrotek, oferuje też sporo zmian tempa, zaskakujących, kontrastowych wstawek (z tą z „Darkness… Where am I now?” na czele) i skoków nastroju. Całość spinają klamrą miniatury – „Initiation” i przesycona aurą niesamowitości „Follow The Sign” (pamiętam, jak kiedyś frapował mnie ten króciutki fragment – niby z jakiejś dziwnej ceremonii…).
Dobrą passę Helloween podtrzymali na kontynuacji tego albumu – „Keeper Part Two”. Potem było już różnie, ale generalnie Helloween wśród powermetalowej braci trzymał dość solidny poziom, jeśli chodzi o wydawane płyty. Niezły poziom trzyma też założone przez Kaia Hansena po rozstaniu z Helloween Gamma Ray (na czele z moją ulubioną „Land Of The Free”). Tak więc, jeśli ktoś chce zapoznać się z Helloween – obie części „Keepera” (który oryginalnie miał być podwójnym albumem, ale wytwórnia się nie zgodziła) to bardzo dobry początek. I jedna z ciekawszych płyt roku 1987.