Usiadłem dziś wieczorem przed monitorem z wielkim postanowieniem opisania płyty, na którą mój wzrok padł takim samym przypadkiem, jak onegdaj na Watermark Enyi. Potrzymałem ją chwilę w ręce, pogładziłem zadrapania na kopercie i nastawiłem gramofon, zastanawiając się, jak będzie po latach.
Parafrazując pewną formułkę, „ostatni raz słuchałem tej płyty w roku 1989 bodajże”. Świat się wtedy zmieniał, ale co z tego, skoro dalej był tak cholernie paskudny, aż nie chce się dziś wierzyć, że tak mogło być. Nic więc dziwnego, że z lekką dozą nieśmiałości zanurzyłem się w dźwięki (jak mawiają uczeni w piśmie dziennikarze) niemieckich power-metalowców, opisujące strażnika siedmiu kluczy i takie tam historie. Z nieśmiałością, bo niestety często dochodzi do sytuacji, w których nasze wyobrażenia o pewnych sprawach po latach nagle okazują się być stertą marnych Czy jest się zatem czym przejmować / fascynować (niepotrzebne skreślić)? Moim zdaniem nie.
Generalnie płyta ta zasługuje na 10 gwiazdek. Bo rzeczywiście niesie w sobie wysoki ładunek ekspresji, piękne melodie, szybkie solówki i zapada w pamięć. Generalnie, to kompozycje są zwarte, wiele się w nich dzieje, wokalista śpiewać potrafi, a instrumentaliści wspomagają go dzielnie. Sekcja rytmiczna zasuwa aż miło, klawiszowiec robi tło, a gitarzysta ozdabia całość tu i tam melodyjną solówką. Generalnie więc jest bardzo dobrze, słucha się tego z przyjemnością. Dużo tego „generalnie”…
No więc skoro zbyt wiele ogólnych sformułowań, to jedno zdanie komentarza poświęcić trzeba poszczególnym nagraniom. Zwłaszcza najdłuższemu na płycie utworowi Helloween, który na lata wyznaczył standardy brzmieniowe i jakościowe dla nurtu melodyjnego metalu. Dzieje się w nim tak wiele, że aż momentami dreszcze przebiegają po karku (a przecież o takie emocje w muzyce nam chodzi, prawda?), solówki gitarowe wgniatają w fotel i aż chce się krzyczeć za wokalistą poszczególne frazy tekstu. Nic się nie zestarzała ta płyta. Właściwie cokolwiek bym nie napisał, zabrzmi to zbyt sztampowo i sztucznie. Zatem: lubicie symfoniczne brzmienie instrumentów klawiszowych połączone z melodyjnymi do bólu solówkami gitarowymi? Lubicie patos chóralnych partii wokalnych? Lubicie wielowątkowe, długie, zmieniające tempo kompozycje? No to marsz do sklepu – The Keeper Of The Seven Keys Part I to klasyka gatunku, a dla was “pozycja obowiązkowa”.
Nastawcie płytę w odtwarzaczu. Zamknijcie zamki w drzwiach, odetnijcie telefon i upewnijcie się, że sąsiadów (jak ich macie za ścianą) nie ma w domu. Proponuję nacisnąć play i sprawdzić, ile są w stanie wytrzymać wasze kolumny. A gdy ostatnie dźwięki Helloween wybrzmią, do pokoju niech wejdzie sprzątaczka i zmiecie wasze potłuczone szczątki pod dywan, przy akompaniamencie Follow The Sign. Arcydzieło, bez dwóch zdań.
Polecam.