ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Motley Crue ─ Girls, Girls, Girls w serwisie ArtRock.pl

Motley Crue — Girls, Girls, Girls

 
wydawnictwo: Elektra 1987
 
1. "Wild Side" Sixx, Tommy Lee, Vince Neil 4:40
2. "Girls, Girls, Girls" Sixx, Lee, Mick Mars 4:30
3. "Dancing on Glass" Sixx, Mars 4:18
4. "Bad Boy Boogie" Sixx, Lee, Mars 3:27
5. "Nona" Sixx 1:27
6. "Five Years Dead" Sixx 3:50
7. "All in the Name of..." Sixx, Neil 3:39
8. "Sumthin' for Nuthin'" Sixx 4:41
9. "You're All I Need" Lee, Sixx 4:43
10. "Jailhouse Rock" (Live) Leiber, Stoller 4:39
 
Całkowity czas: 40:08
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,2

Łącznie 6, ocena: Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
24.04.2012
(Recenzent)

Motley Crue — Girls, Girls, Girls

„To nasze trzy ulubione sposoby spędzania wolnego czasu”  - odpowiedzieli muzycy Motley Crue zapytani o tytuł płyty. I faktycznie – teledysk do utworu tytułowego pokazuje członków zespołu w ich środowisku naturalnym, czy klubie strip-teasowym. Za kołnierz też nie wylewali, w ogóle było to towarzystwo bardzo imprezowe, nawet potrafili przepić samego Ozzy Osbourne’a.

 Gdyby kogoś, nawet średnio  zorientowanego w temacie zapytać o trzy grupy, które najbardziej mu się kojarzą z terminem pudel metal, na pewno wymieniłby Motley Crue. To taka ikona pudla – makijaże, koafiury, różne dziwne łaszki, istny pokaz mody. Miałem kiedyś na łóżkiem w akademiku ich plakat, na którym wyglądali jak tanie kurwy. Bardzo tanie. Ale to taka przypadłość pudli, że zwykle dużo lepiej się tego słuchało, niż oglądało. Bo z drugiej strony, mimo imidżu przed którym dobry gust uciekał z krzykiem, był to w latach osiemdziesiątych zespół solidny i pracowity, który z płyty na płytę coraz bardziej rozwijał się, dojrzewał i robił coraz ciekawsze rzeczy. Komercyjnie passę też mieli coraz lepszą, kolejne płyty sprzedawały się coraz lepiej, spokojnie osiągając milionowe nakłady. Pewna sprzeczność, co nie? Solidni, pracowici, ambitni, konsekwentni, a z drugiej strony impreziarze jakich mało, chlory, ćpuny, dziwkarze i piraci drogowi. Ale takie są fakty. Formacja ewidentnie zabawowa, ale kiedy trzeba, potrafili przysiąść fałdów i zrobić coś naprawdę dużego.

 Co prawda w przypadku Dziewczynek z tym „czymś naprawdę dużym” to jeszcze nie mamy do czynienia, ale  jest to już bardzo zacna płyta, zdecydowanie lepsza od „Theatre of Pain”, a  przecież tamta też była zupełnie dobra. Motley Crue nigdy nie było zespołem o nadmiernie wybujałych ambicjach artystycznych, zawsze chodziło im głównie o nagranie jak największej ilości fajnych, przebojowych rockerów. Dlatego „Girls, Girls, Girls” też należy rozpatrywać w takich kategoriach, a nie spodziewać się  bógwico. A jako imprezowy rock’n’roll  modo Kiss sprawdza  się znakomicie. Miejscami jest to nawet nieco więcej niż imprezowy rock’n’roll – chociażby ciekawie pokombinowane „Wild Side”, z fajnymi zmianami tempa, czy rozliczeniowe „Dancing On Glass” („Jeśli chcesz tańczyć z diabłem, kiedyś za to zapłacisz”). Na drugim biegunie są marna ballada "You're All I Need" i niespecjalnie udana wersja Więziennego Rocka. „Nona” to tez takie muzycznie nie wiadomo co, gdyby jeszcze syntezator podrabiający smyki zastąpić żywymi smykami, to jeszcze miało by to ręce i nogi. A w środku mamy resztę, czyli    zgodnie z kanonami sztuki – dobrze zaśpiewane, dobre riffy, zagrane wszystko wesoło, skocznie, z wykopem, z bluesowym feelingiem.

 Okazało się jednak, że „Girls, Girls, Girls” to wcale nie jest szczyt możliwości grupy, bo dwa lata później ukazał się „Dr. Feelgood” i podśmiechujki w ogóle się skończyły, bo był to album zaiste znakomity, który  z czystym sumieniem można uznać za klasyka hard’n’heavy. Potem, jak zwykle w takich przypadkach bywało różnie, bo to nadmierne ilości używek zaczęły dawać znać o sobie, do tego zawirowania personalne. Aż zeszli się w starym składzie kilka lat temu, a w 2009 nagrali kolejny album „Saints of Los Angeles” z okładką za którą każdy w Polsce poszedłby na dwa lata do turmy za obrazę uczuć religijnych (what’s to fuck, is this?). Ale furda okładka, najważniejsze, że było to na takim poziomie jak za najlepszych czasów.

 

 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.