Powinienem stworzyć taki cykl, w którym pisałbym o płytach poleconych mi przez mojego kolegę djmisia. Swego czasu dosyć aktywnie uczestniczył w życiu naszego forum, ale ostatnio najczęściej przebywa na Forum Dinozaurów i tam pisze o różnej dziwne muzyce. Misio mimo całej swoje sympatii do mojej skromnej osoby, uważa mnie za muzycznego niedorozwoja, stojącego w drabinie pokarmowej tylko nieco wyżej od disco-mułów. Jednak cały czas orze na ugorze mojego niezbyt wyrafinowanego gustu muzycznego.
Propozycje mojego kolegi mogę z grubsza podzielić na dwie kategorie - jedna to rzeczy dla mnie absolutnie nie do przejścia, a druga, to takie rzeczy, które urywają głowę. A takich pośrednich praktycznie nie ma.
Jedna z najbardziej pamiętnych płyt z tej drugiej grupy, to "Magenta Skycode" fińskiej grupy This Empty Flow. To zespół bardzo mało znany, który w połowie lat dziewięćdziesiątych nagrał tylko jeden jedyny album i rozpadł się. U nas płyta przeszła niezauważona. Spec od takiej muzyki, czyli Tomasz Beksiński, też jej nie wyniuchał, bo gdyby było inaczej, to pewnie teraz byłaby to w Polsce płyta kultowa.
This Empty Flow można z grubsza zakwalifikować do gotyku, głównie ze względu na mroczno-melancholijny klimat tej muzyki - północny, typowo skandynawski, wiejący chłodem. Na pierwszy rzut ucha i dla poszczucia ewentualnych zainteresowanych - brzmi to jak skrzyżowanie Dead Can Dance z Cure. Dead Can Dance z okolic "Spleen And Ideal", albo nawet bardziej Perry solo i Cure z "Disintegratrion". Zapowiada się intrygująco? I takie jest. Wiem, że niektórzy powiedzą Anathema, ale oni wtedy jeszcze byli na etapie pierwszych prób z nieco inną niż muzyką niż metal z rzygającym niedźwiedziem przy mikrofonie.
"Magenta Skycode" to osiem stosunkowo długich, spokojnie rozwijających się kompozycji, o ciekawych melodiach, zagranych najczęściej w średnich tempach. Tempa może i podobne, utwory też w jakimś sensie do siebie podobne, ale nie ma jednak klepania tego samego tematu przez całą płytę. To jakby rozdziały z tej samej książki – klimat cały czas ten sam, ale akcja posuwa się do przodu. Chociaż i tak muzycy starają się to w różny sposób urozmaicić – „Towards Distant” wyłania się z elektronicznego zgiełku, potem też się w nim zanurza, a cały utwór kończy się kodą w stylu niemieckich elektroników. Natomiast gitarowe „Snow Blind” i „Distress” jakby próbowały rozruszać całość. Co wcale nie jest potrzebne, bo akurat depresyjno-melancholijny klimat całości, w połączeniu z muzyką dobrej jakości, której tu absolutnie nie brakuje, daje niezapomniany efekt i może być całkiem atrakcyjny dla bardzo wielu słuchaczy. Pod tym względem mistrzostwem świata jest „Useless” – dziesięć minut takiego muzycznego dołerstwa w stylu najlepszych momentów z „Disintegration”, czy „Pornography”.
Ale mogłoby to być nieco równiejsze – pierwsze cztery numery po prostu wgniatają w podłoże, niestety następne nieco rozbijają wcześniej wykreowany nastrój, który dopiero powraca z „(But I Am) Still” i „Sweet Bloom of Night Time Flowers”. Mimo wszystko „Magenta Skycode” to jest jednak kawał niesamowitego grania, a „Useless” to jeden z piękniejszych utworów lat dziewięćdziesiątych.
Co ciekawe, trochę więcej informacji na temat TEF znalazłem na metalarchivach, bo wcześniej ci muzycy tworzyli doom-metalowy band Thergothon - nie wiem, nie znam, nie jadłem i TEF pewnie dlatego już z automatu też przypisano do metalu, bo ponoć jest nieco łagodniejsza wersją tamtej grupy. Wierzę na słowo, sprawdzać nie zamierzam, takie odmiany tego szlachetnego gatunku omijam szerokim łukiem. Dla mnie, to co znalazło się na tym krążku żadnym metalem nie jest, porównanie do Cure, czy DCD wydają mi się bardziej adekwatne. Szczególnie do Cure, bo słuchając „Magenta Skycode” cały czas mam wrażenie, że Finowie próbują nagrać własną Pornografię, czy Dezintegrację. A najciekawsze, że im się to udało.