Pochodzący z Ostródy iland, w listopadzie ubiegłego roku pochwalił się swoim drugim wydawnictwem – następcą wydanego w 2010 roku Najdłuższego lata. Poranek na ziemi, bo o nim mowa, ukazał się tylko w formie elektronicznej i każdy, kto miał ochotę poobcować z niezwykle nastrojową muzyką iland mógł to uczynić, pobierając materiał na stronie kapeli.
W sumie niewiele się zmieniło. Siłę iland w dalszym ciągu tworzą dwaj bracia: Ziemowit Sosiński i Miłosz Sosiński, którzy i tym razem dobrali sobie gości (Daniela Rupińskiego na trąbce i Annę Przygrodzką na wiolonczeli) i zarejestrowali materiał, tak jak poprzednio, w studiu Radia Olsztyn. Jak zwykle do zamyślenia prowokuje okładka, choć przyznam szczerze, iż jej poprzedniczka (może dlatego, iż kocham słońce i lato) bardziej przypadła mi do gustu.
To tylko siedem niedługich kompozycji i niespełna trzydzieści minut muzyki. Muzyki tradycyjnie bardzo ascetycznej, snującej się niespiesznie, z wiodącymi partiami gitary akustycznej i dominującym głosem Miłosza Sosińskiego. A jednak są tu pewne modyfikacje w stosunku do debiutu. Faktycznie mamy tu do czynienia z – jak to napisał wokalista - rezygnacją z perkusji na rzecz “pukawek”. Ponadto, nie słyszymy tym razem pianina, które okrasiło na poprzedniej płycie instrumentalne miniaturki; mamy za to wiolonczelę, która naprawdę nadała ciekawego klimatu takim rzeczom, jak Mówmy o tym, Poranek na ziemi, czy Dzień, którego nie pamiętam. Najfajniej jednak wypadają fragmenty z wykorzystaniem trąbki, dodające muzyce iland lekko jazzowego posmaku. No i warto jeszcze wspomnieć o niebanalnych, lekko poetyckich tekstach o potrzebie kontaktu z drugim człowiekiem (Mówmy o tym), przemijaniu (Czas płynie), czy o radości z chwil i obrazów, które przynosi nam zwykła codzienność (Poranek na ziemi).
To album bardziej jednorodny i mniej wielobarwny od swojego poprzednika. W porównaniu z Najdłuższym latem wydaje się też mniej przystępny, choć z pewnością przypadnie do gustu osobom uciekającym od rockowego pędu oraz szukającym zatrzymania i zadumy.