Dobra! Zabierałem się do tej recenzji mnóstwo czasu i za każdym razem kończyło się dokładnie w tym miejscu, w którym są właśnie te słowa. No bo jak, przedstawić album, który po prostu miażdży i w żaden sposób nie pozwala analizować siebie? Słuchanie Dust Bowl sprawiało i wciąż sprawia mi taką przyjemność, że odbiera jakąkolwiek chęć pisania o nim. Jednak znam tę muzykę już na tyle dobrze, że nie muszę jej jednocześnie słuchać, gdy stukam w klawiaturę, więc wreszcie mogę sklecić więcej niż jedno zdanie. No i naprawdę nie wypada, żeby tak szanujący się portal, jak ArtRock nie miał w swojej bazie ani jednej recenzji artysty, którego już nikt nie powinien (albo nie śmie) ignorować.
Dust Bowl to dziewiąty studyjny album Joe Bonamassy – gitarzysty i wokalisty kojarzonego z bluesem, ale i ostatnimi czasy także z hard-rockiem (przez bycie gitarzystą Black Country Communion – supergrupy Glenna Hughesa). Gwiazda, cudowne dziecko, geniusz, następca Erica Claptona – liczba przyklejanych łatek rośnie wraz z popularnością Joe’a. A co za tym idzie także oczekiwania wobec muzyka stają się coraz bardziej wygórowane. Przyznam, że nie każdy z jego wcześniejszych albumów przypadał mi do gustu. Jednak czuć w jego twórczości wyraźny rozwój. Wynikiem tej ewolucji jest Dust Bowl, na którym Joe ma więcej wyczucia, niż kiedykolwiek wcześniej.
W zbiorowej opinii może tkwić wyobrażenie, że blues jest już bardzo nasyconym, wyeksploatowanym stylem i nie powinien już nikt zaskoczyć nas niczym nowym. Jednak memu artyście udała się nie lada sztuka kreatywnego podejścia do tej muzyki. Bo blues, jaki prezentuje Joe jest rasowy, ale jednocześnie na swój sposób świeży. Nie ogranicza się do sprawdzonych szablonów, tylko ciągle poszukuje (np. wykorzystanie buzuki w „Black Lung Heartache”). Nie stawia też na wydawanie tylko własnych utworów. Dust Bowl bardzo zgrabnie przeplata autorskie kompozycje z ciekawymi coverami (Barbra Streisand, Free, Tim Curry). Być może daje to Bonamassie sporo luzu i w tym upatrywać należy się głównej przyczyny jego bardzo aktywnej twórczości studyjnej.
Swoją grą na sześciu strunach Joe stwarza stopniowo narastające napięcie, które bardzo efektownie pobudza zmysły. Zdecydowanie najbardziej przypadają mi utwory, w których bardzo dynamiczna gitara kontrastuje z wolnym rytmem („Dust Bowl”). Każdy najmniejszy riff i solówka wydaje się bardzo dopracowana i wysmakowana. Technika nie przyćmiewa wrażliwości, nie jest pozbawiona stylu, nie dominuje wyczucia. Gdybym miał streścić technikę gry w jednym słowie, byłaby to z pewnością „elegancja”. Wokalnie Joe Bonamassa spisuje się również znakomicie, a swoją barwą głosu doskonale dopełnia klimat utworów. Z drugiej strony pozostawił też miejsce dla gościnnych występów Beth Hart, Vince’a Gilla, Johna Hiatta i Glenna Hughesa. Ciężko się nudzić przy takiej grupie głosów.
Potrzebowałem sporo czasu, żeby wgryźć się w ten album i wydaje mi się, że naprawdę warto poświęcić mu sporo uwagi i kilka razy, bardzo sumiennie wsłuchać się w te dźwięki. Tkwi w tym albumie jakieś subtelne, nietuzinkowe piękno, które może nie być wyczuwalne od razu. To prowadzi nas do kolejnego ciekawego spostrzeżenia i nie do końca mojego – na okładce lutowego, brytyjskiego „Classic Rocka” widniał (oprócz zdjęcia gitarzysty) napis: „Żadnych przebojów, żadnego szumu. Więc dlaczego stał się popularny?” No cóż… Pomijając różne rzeczy z jego przeszłości (np. granie przed B. B. Kingiem jeszcze jako dziecko), to musi być kwestia talentu.
Dust Bowl to zdecydowanie najlepszy album w dotychczasowym dorobku Bonamassy i jeden z najciekawszych albumów ubiegłego roku. Po jego wydaniu Joe nie zwolnił tempa i wydał kolejny z Beth Hart (Don't Explain) – również bardzo udany. W tym roku szykuje się trzeci krążek Black Country Communion. A już pod koniec marca ukaże się koncertowe wydawnictwo gitarzysty zatytułowane Beacon Theatre: Live From New York. Niedawno rozeszły się także informacje o dalszych solowych planach. Tak produktywny może być tylko artysta świadomy bycia w życiowej formie. Oby trwała ona jak najdłużej…