Co za dużo, to wciąż za mało
Joe jest niesamowity. Z każdym kolejnym albumem stawia sobie poprzeczkę niesłychanie wysoko i przez to winduje, i tak już wygórowane oczekiwania sympatyków na całym świecie. Jednak, pomimo olbrzymiej presji, udaje mu się wciąż podążać swoją własną drogą. Nie próbuje na siłę docierać do nowych słuchaczy, nie szuka miejsc na listach przebojów i, co zasługuje na największy podziw, nie daje sobie najmniejszej chwili wytchnienia. Po wydaniu w zeszłym roku trzech (licząc Black Country Communion) albumów studyjnych, mógłby spokojnie osiąść na laurach, spijać przez kilka lat piankę sukcesów i spokojnie pracować nad nowym materiałem. No ale przecież to jest Bonamassa! Zwolnienie tempa nie przeszło mu nawet przez myśl. Fani nie zdążyli jeszcze ochłonąć, a już są zabierani na przejażdżkę w stronę światła. Czyżby gitarzysta tym razem się pospieszył? Nic z tych rzeczy – nagrał kolejny odjazdowy – w pełnym tego słowa znaczeniu album.
Po kilkusekundowym, syntezatorowym wstępie album rozpoczyna się szorstkimi, ciężkimi riffami, które od razu przywodzą na myśl „The Ballad of John Henry” z albumu sprzed trzech lat. Bardzo obiecujący początek i bardzo w stylu Joe’a. Chociaż napisałem wcześniej, że ten gitarzysta nie stara się o przeboje, tak tytułowy utwór może śmiało powalczyć o wielką popularność. I wcale nie dla tego, że jest chyba najdelikatniejszym momentem albumu. Mamy tu bardzo efektowny, choć od dawna oklepany szablon przeplatania wolnych zwrotek i bardziej energicznych refrenów, ale przede wszystkim kojące dźwięki i ich zwiewne piękno. Ciężko się im oprzeć, zwłaszcza że Joe spisuje się równie fantastycznie wokalnie. Skoro poruszyłem już temat śpiewania, to wydaje mi się, że w „Heavenly Soul” Joe zaprezentował jeszcze lepszy kunszt. Warto też zwrócić uwagę na intrygujące wykorzystanie mandoliny w czwartej i piątej minucie tego utworu. Wydawałoby się, że tak nie na miejscu, a jednak kapitanie buduje napięcie przed rozpędzoną solówką.
Już na kilka dni po premierze Driving Towards the Daylight zostało okrzyknięte najbardziej bluesowym albumem Bonamassy od dawna. Zapewniał o tym też sam Joe przed premierą. Nie sposób się nie zgodzić, że jest to swoisty powrót do korzeni. Nie tylko stylistyka jest tego dowodem (odczuwalna najbardziej w „I Got All You Need” i „A Place In My Heart”). Po prostu czuje się jak naturalnie muzykom musiało wszystko wychodzić. Nowy album pokazuje przede wszystkim jak błyskotliwym muzykiem jest Joe, choć są tu tylko jego trzy autorskie utwory. To właśnie za sprawą coverów. Na zeszłorocznym Don’t Explain nie czułem aż tak twórczego podejścia do dzieł innych wykonawców. Tutaj bluesowe klasyki definiowane są na nowo, często z rockowym kopem. „Who’s Been Talking?” Hawkin’ Wolfa dostało wyraźny posmak „Bullwinkle Part II” The Centurions, co poskutkowało kompozycją idealnie pasującą do motywu podróży. Chyba pamiętacie tę scenę z Pulp Fiction?:) Stary country blues Roberta Johnsona, czyli „Stones In My Passway”, potraktowany został potrójną dawką brudnego przesteru i stał się praktycznie nowym utworem. Nie zabrakło również miejsca na bodajże trzeci cover Toma Waitsa. Tym razem wzięte na warsztat zostało „New Coat of Paint”. Ubarwione o mistrzowskie, gitarowe zagrywki, potężną perkusję Antona Figa i rockowe organy, zastępujące fortepian. Ależ to brzmi! Nie dziwię się, że muzycy chwalą Bonamassę za to, że świetnie się z nim współpracuje. W końcu jego techniczna wirtuozeria idzie w parze z zadziwiającą inwencją.
Wieńczące album „Too Much Ain’t Enough Love” uzależnia ciepłymi, romantycznymi dźwiękami gitary i fantastycznym popisem wokalnym autora tego utworu – Jimmy’ego Barnesa. Porywająca wersja całkiem znanej nuty sprzed 25 lat i zdecydowanie jeden z najwspanialszych momentów płyty. Po prostu cudowny.
Polskie porzekadło „co za dużo, to niezdrowo” zupełnie nie sprawdza się w przypadku Bonamassy. Coraz go więcej i wciąż mało. Wciąż nie zawodzi, rozwija się i starannie nagrywa płyty, które nie dość, że są starannie dopracowane, to słucha się ich znakomicie. Nie wiem czy Driving Towards the Daylight to album lepszy od Dust Bowl. Wydaje mi się jednak, że jest odrobinę przystępniejszy. Po odpaleniu płyty nie sposób jej nie przesłuchać do końca. Wciąż nie nudzi mnie, pomimo wielokrotnego przesłuchania od dnia premiery.
Niesamowita, porywająca podróż! Dla mnie podwójnie wyjątkowa, gdyż przyszło mi też słuchać jej na chwilę przed podróżą mojego życia, której wyczekiwałem przez lata.
Jazda obowiązkowa.