Najprzyjemniejszą niespodzianką roku 2008 było dla mnie ukazanie się wreszcie w miarę pełnej wersji koncertu Steve’a Hillage’a, z cyklu "Rockpalast", zarejestrowanego dla niemieckiej stacji WDR w 1977. Miałem okazję widzieć to wcześniej, ale w wersji niekoniecznie oficjalnej i okrojonej do około pięćdziesięciu minut. Nawet w wersji „zubożonej” ten koncert wbija w podłoże. Dlatego kiedy zobaczyłem, że jest możliwość zaopatrzenia się w zupełnie oficjalne DVD, do tego ponad dwadzieścia minut dłuższe, to nawet na cenę się nie patrzyłem. A liczba przy charakterystycznym znaczku £, który zdecydowanie obniża gorączkę zakupów, była dość spora. No ale co tam – złotówka była wtedy mocna. A w zestawie oprócz DVD było zeszcze CD z tym samym koncertem, tylko, że w wersji mono(???) i krótszym o dwa utwory („Aftaglid part 1”, „Electrick Gypsies”). Niestety już nie załapałem się na egzemplarz z autografem artysty (pierwsze kilkaset sztuk było podpisane).
Steve Hillage obecnie nie jest wykonawcą zbyt powszechnie znanym, a szkoda, bo w latach siedemdziesiątych był ważną postacią sceny muzycznej. Debiutował w wieku raptem siedemnastu lat, jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych, jako gitarzysta legendarnego jednodniowego zespołu Arzachel, potem grał w Gongu, współpracował z Mikiem Oldfieldem (można go zobaczyć grającego na gitarze w „Dzwonach Rurowych” – rejestracja dla BBC 4), a od połowy lat siedemdziesiątych rozpoczął swoją owocną, ale krótką karierę solową. Wbrew pozorom druga połowa lat siedemdziesiątych aż tak straszna dla rocka progresywnego nie była, skoro większość jego albumów spokojnie docierała w okolice pierwszej dziesiątki listy przebojów. Ale też Hillage nie był artystą, który by się poddał łatwej klasyfikacji. To co się nauczył w Gongu, od starszych kolegów z Arzachela, zaowocowało stworzeniem własnego, charakterystycznego stylu. Muzyka Hillage’a może jawić się jako coś nowego, ale jak się jej bliżej przyjrzeć było to bardzo sprytne połączenie gitarowej psychodelii i elektroniki. Na ile to sam Steve wymyślił, na ile były to też dobre wzorce z czasów pracy z Gongiem? Aż tak dobrze nie znam twórczości tych rockowych anarcho-odlotowców, żeby się na ten temat bardziej zdecydowanie wypowiadać. Na pewno coś z muzyki grupy przeszło do twórczości Hillage’a, ale pewnie większość wymyślił sam. Dlatego można go traktować jako jeden z samodzielnych i oryginalnych bytów progresywnych.
Zaczęło się od znakomitego „Fish Rising” z 1975 roku, potem było wcale nie gorsze „L”, następnie nieco słabsze „Motivation Radio”. Opus magnum Hillage’a to wydane na zielnym winylu „Green”, po drodze była jeszcze koncertówka „Live Herald”. Potem była dziwna płyta – „Rainbow Dome Musick” z muzyką z okolic new age i elektroniki, oraz dwie jeszcze dziwniejsze, bo z muzyką new romantic, nagrane na początku lat osiemdziesiątych – „For to Next” i „And Not Or”.
Ale wróćmy do lat siedemdziesiątych i do Niemiec. Koncert odbył się 20 marca 1977 roku, w Bensberg. „Muzyka Hillage’a może jawić się jako coś nowego, ale jak się jej bliżej przyjrzeć było to bardzo sprytne połączenie gitarowej psychodeli i elektroniki” – i tutaj wypadałoby sobie nieco, albo nawet bardziej niż nieco, zaprzeczyć. Hillage-gitarzysta lubi jazzowe harmonie, o czym można się przekonać słuchając gitar pod koniec dziesiątej minuty „Hurdy Gurdy Glissando”, a „Solar Musick Suite” i „Lunar Musick Suite” to fragmentami bardzo fusion, „Meditation of The Dragon” jakoś tak nawet pod awangardę podpada, z drugiej strony sporo całkiem rockowego (ale specyficznego) grania, tak jak rewelacyjne covery „Hurdy Gurdy Man” Donovana i „Not Fade Away” Buddy Holly’ego. A z trzeciej strony wszystko to jednak stanowi jakąś całość – ten koncert jest bardzo spójny muzycznie. Ta muzyka sobie przez te prawie półtorej godziny płynie, ja przy telewizorze też sobie powoli odpływam, a na ekranie wyluzowany, podejrzanie pogodnie uśmiechnięty gość wywija na gitarze takie cudeńka, jakie wielu poważnym wiosłowym nawet by się nie przyśniły. Potęga…
Na dorocznym spotkaniu dinozaurów koncert ten wywołał naprawdę spore poruszenie, a to towarzystwo muzycznie obyte i byle czego im się nie wciśnie.
Jeden z najlepszych koncertów na DVD/VHS jakie widziałem.