Znów nadszedł ten dzień. Dzień, który wszystkie amerykańskie indyki przyprawia o, ekhm, gęsią skórkę. Czwarty czwartek listopada. Trzydzieści pięć lat temu, w Dzień Dziękczynienia właśnie, pewna ceniona kanadyjska grupa rockowa w blasku chwały zeszła ze sceny.
Zaczęło się od tego, że pewien wokalista rockabilly, Amerykanin zamieszkały w Kanadzie – Ronnie Hawkins – poszukiwał muzyków do zespołu akompaniującego. Najpierw, u schyłku lat 50., jako stały element The Hawks – bo tak się ten zespół zwał – pojawił się amerykański perkusista Mark Helm, znany jako Levon. Po pewnym czasie u boku Helma w The Hawks zjawił się nastoletni gitarzysta z Kanady, półkrwi Indianin, Robert Robertson. Kolejnym do wstąpienia na ścieżkę rock’n’rollowej sławy był pomocnik rzeźnika z Simcoe w stanie Ontario, gitarzysta rytmiczny Richard Danko, szybko przekabacony na gitarzystę basowego, gdy poprzedni basista The Hawks wyleciał z zespołu za perypetie z prawem. Po pewnym czasie w The Hawks pojawił się multiinstrumentalista (choć głównie pianista i gitarzysta) Richard Manuel. Na koniec zaś, panowie spróbowali ściągnąć do zespołu klasycznie wykształconego – również – multiinstrumentalistę (fortepian, organy, saksofon, gitara, akordeon, trąbka, bębny, skrzypce, wiolonczela…), pracującego jako nauczyciel muzyki i kompozycji. Eric Hudson długo opierał się prośbom, czy wręcz błaganiom, pozostałej części The Hawks; ostatecznie zgodził się dołączyć do zespołu, pod warunkiem powierzenia mu funkcji dyrektora muzycznego zespołu i udzielania pozostałym członkom grupy (odpłatnych) lekcji gry. I tak w 1963 pod skrzydłami Hawkinsa ukonstytuował się cały skład przyszłego zespołu.
Niekończące się trasy z Hawkinsem scementowały The Hawks; inna rzecz, że muzycy – zwłaszcza jedyny z całej szóstki Amerykanin, Helm – chcieli się spod skrzydeł Ronniego wyrwać i zacząć działać na własny rachunek. I tak Levon And The Hawks zaczęli koncertować samodzielnie. Na początku bez powodzenia; przede wszystkim z uwagi na brak obdarzonego charyzmą frontmana (choć zespół miał w składzie trzech dobrych wokalistów: Helma, Danko i Manuela). Znów więc powróciła koncepcja zostania zespołem akompaniującym innemu wykonawcy. Na pierwszy ogień poszedł Sonny Boy Williamson; ten jednak wkrótce potem zmarł. W tym samym czasie pewien poeta i muzyk poszukiwał zespołu, który wyruszyłby z nim w trasę.
Latem 1965 Bob Dylan postawił swoją dotychczasową karierę na głowie: wykonawca folkowy, który, w myśl kanonów gatunku, miał jedynie akompaniować sobie na gitarze akustycznej, zaczął koncertować z pełnym, elektrycznym składem. Spora część dotychczasowych fanów poczuła się wręcz zdradzona; za to pojawiło się wielu nowych. I Dylan zaczął szukać zespołu akompaniującego na koncerty. Za namową sekretarki swego menedżera trafił na koncert Levon And The Hawks w małym klubie. Początkowo zaprosił jedynie Robbiego i Levona; ci jednak zdecydowali, że albo Dylan bierze całość, albo nikogo. I tak Levon And The Hawks wyruszyli z Dylanem w pamiętną „elektryczną” trasę przełomu 1965/66. Niezbyt miła reakcja publiczności, z trudem akceptującej przemianę Boba z kameralnego poety w muzyka rockowego i ogromne porcje używek (zwłaszcza amfetaminy) szybko odbiły się na zespole; na kilka miesięcy odszedł z niego Helm. Gdy latem 1966 Dylan uległ wypadkowi motocyklowemu, Levon And The Hawks – na powrót z Helmem w składzie – znów koncertowali samodzielnie. Luźno też sobie jamowali z Bobem w jego domu w Woodstock (wcześniej Robertson, Danko i Hudson pojawili się na słynnej płycie „Blonde On Blonde”). I – przede wszystkim – zaczęli tworzyć własne kompozycje. Kompozycje – jak sami je określali – „korzenne”: oparte na prostym, surowym, bezpretensjonalnym rocku, bez nadmiernych formalnych komplikacji, silnie osadzonym w folku, bluesie i country. Również nowa nazwa była bezpretensjonalna: The Band – Zespół. Tak, jak zawsze określał ich Dylan.
Wydana w roku 1968 „Music From Big Pink” – debiutancka płyta The Band – była na muzycznym rynku swoistym novum. W dobie zakręconych, barwnych aranżacji i zakręconych poezji psychodelicznego rocka prosta, elegancka muzyka zespołu była czymś – wbrew pozorom – niezwykle świeżym, ożywczym, frapującym. Ameryka przyjęła ją entuzjastycznie; szybko obwołano płytę arcydziełem, stała się również źródłem inspiracji dla wielu muzyków (np. country- czy southern-rockowych). Równie ciepło przyjęto „The Band” (1969). Zespół na przełomie 1969/70 był już gwiazdą pierwszej wielkości.
Od „Stage Fright” (1970) coś w The Band zaczęło się psuć. Głównie na linii Helm – Robertson. Perkusista miał za złe gitarzyście, że ten zdominował płyty The Band swoimi kompozycjami, gitarzysta zaś odpowiadał, że jego kompani (zwłaszcza Manuel, którego postrzegał jako niezwykle utalentowanego kompozytora) zatracają swój talent, pogrążając się we wszelakich nałogach, więc siłą rzeczy komponowanie spada na niego. Kolejny album, „Cahoots” (1971), przyjęto już wyraźnie chłodniej. Robertson i spółka nie zrażali się. Wyruszyli na kolejną trasę, a koncerty z ostatnich dni 1971 udokumentował znacznie lepiej przyjęty album „Rock Of Ages”. Kiepskie recenzje zbierał album następny, „Moondog Matinee” (1973), wypełniony niezbyt odkrywczymi przeróbkami cudzych utworów. Wtedy przypomniał o sobie dawny znajomy. The Band i Bob Dylan najpierw spotkali się w studiu, gdzie Bob nagrywał świetny album „Planet Waves”, potem wyruszyli w roku 1974 na wspólną trasę, udokumentowaną również znakomitą płytą „Before The Flood”. Niejako z rozpędu odkurzono nagrania stworzone wspólnie w roku 1967, dorzucono trochę innych archiwaliów The Band i płyta „The Basement Tapes” (1975) była gotowa. Premierowe kompozycje, nagrane z wykorzystaniem 24-ścieżkowego sprzętu studyjnego (i potężnej baterii syntezatorów) zbierał kolejny premierowy album, „Northern Lights – Southern Cross”, wydany w tym samym roku. A potem…
A potem Robbie Robertson stwierdził, że ma już dość koncertowania. Że długie trasy go męczą. Postanowił, że The Band zejdzie ze sceny w blasku chwały, żegnając się z fanami wielkim, pożegnalnym koncertem. I tak w Dzień Dziękczynienia roku 1976 w Winterland Ballroom w San Francisco stawili się The Band, sekcja dęta, cały szereg zaproszonych gości, ekipa filmowa dowodzona przez samego Martina Scorsese i pięć tysięcy fanów. Zanim pożegnalny koncert – ochrzczony „The Last Waltz” – doczekał się wydania w postaci albumu i filmu kinowego, minęło prawie półtora roku. W międzyczasie na rynek trafił jeszcze album „Islands” (1977) – nagrany wyłącznie dla wywiązania się z zobowiązań koncertowych, zrobiony na odczep się, niechlujnie, bez serca. The Band – bez Robertsona – wrócili na scenę w roku 1983. Trzy lata później Manuel, pogrążający się w nałogu alkoholowym, powiesił się w hotelowym pokoju. Zespół grał nadal, choć dla znacznie mniej licznej publiczności niż kiedyś; w latach 90. nagrał nawet trzy, całkiem udane płyty studyjne. A potem, w roku 1999, Danko zmarł we śnie na atak serca. I The Band ulegli rozwiązaniu.
Film i płyty dokumentujące „Ostatni Walc” okazały się sprawą dość kłopotliwą. Podczas montażu okazało się bowiem, że partie gitary basowej nagrały się źle i trzeba je poprawić w studiu. A przy okazji Robertson stwierdził, że może by tak poprawić wszystko, co poprawy wymaga (albo i niekoniecznie wymaga...), i w efekcie album „The Last Waltz” był chwilami dziełem bardziej studyjnym niż koncertowym. (Zresztą i sam obraz wymagał poprawienia: zmęczony Neil Young przed wyjściem na scenę zażył sporą porcję kokainy, która na filmie była wyraźnie widoczna na jego wardze – w efekcie tą białą plamę mozolnie wymazywano, klatka po klatce, co kosztowało ostatecznie kilkadziesiąt tysięcy dolarów – Robertson gorzko podsumował, że była to najdroższa porcja kokainy w jego życiu.) Do tego oryginalną setlistę dość mocno poprzestawiano, a część kompozycji okrojono. „The Last Waltz” w wersji winylowej obejmował trzy płyty (ostatnia, szóstą stronę wypełniła „The Last Waltz Suite” zarejestrowana w studiach MGM). W roku 2002 ukazał się czteropłytowy box, zawierający ponad cztery godziny muzyki, w tym cały szereg utworów pominiętych w wydaniu winylowym; również utwory poprzednio okrojone w studiu przedstawiono tu w pełnej wersji (choć nie wszystkie).
Niestety – to nadal nie jest pełny obraz tego koncertu. Zabrakło „Georgia On My Mind”, “King Harvest (Has Surely Come)” i “Evangeline”; “Chest Fever”, podobnie jak w wydaniu z 1978, pojawia się w wersji skróconej, podobnie jak dwie rejestracje wspólnego jamowania zaproszonych muzyków. Nadal też mamy do czynienia z silnie poprawionymi w studiu nagraniami i pomieszaną setlistą (w oryginale całość podzielono na bloki: nagrania dokonane z gościnnie zaproszonymi muzykami w rzeczywistości były zgrupowane razem, następując po długim secie w wykonaniu wyłącznie The Band). Tym niemniej, jest to interesujący zapis pożegnalnego koncertu jednej z najciekawszych rockowych grup lat 70.
Całość zaczyna się od podniosłego walca, wykonanego przez The Band przy akompaniamencie orkiestry. A potem zaczyna się Widowisko. Na początek, na rozgrzewkę „Up On Cripple Creek”. „The Shape I’m In”, z sekcją dętą, z dyskretnymi syntezatorowymi dodatkami, świetnie ożywia tradycję nowoorleańskiego grania. Rick Danko błyszczy w balladowym, minorowym „It Makes No Difference”, łagodnym wyciszeniu po dynamicznym początku koncertu; dodatkowo, w finale bardzo fajnym solem saksofonu popisuje się Garth Hudson.
Wtedy na estradzie pojawia się pierwszy z licznych gości. Muzyk, od którego kiedyś Robertson i spółka zaczęli istnieć w show-businessie: Ronnie Hawkins. Wspólnie wykonują przyjemnie rozbujaną, ładnie napędzaną organami Hudsona wersję „Who Do You Love”. „Life Is A Carnival” znów przynosi porcję nowoorleańskiego w klimacie grania, z dęciakami. Klimat podtrzymuje kolejny z zaproszonych gości: co nie dziwi, jest nim bowiem sam Dr.John, wykonujący własny klasyk, „Such A Night”. A potem kolejny zespołowy evergreen: „The Weight”! W efektownie wzbogaconym partią akordeonu „Down South In New Orleans” zespołowi towarzyszy Bobby Charles. Rick Danko świetnie prezentuje się jako główny wokalista w czadowym wykonaniu „This Wheel’s On Fire”. Równie dynamicznie wypada „Mystery Train” wykonane wspólnie z Paulem Butterfieldem. W kolejnej „Caldonii”, oprócz Butterfielda, na scenie pojawia się kolejna znakomitość – Muddy Waters. Ta sama dwójka popisuje się w efektownym odczytaniu bluesowego klasyka „Mannish Boy”. Po dwóch kompozycjach wykonanych bez udziału gości pojawia się następny Mistrz. „All Our Past Times” i „Further On Up The Road” to przede wszystkim punkty wyjściowe do efektownych, choć ciut chaotycznych pojedynków gitarowych Robbiego Robertsona i Erica Claptona. „Ophelia” to znów dynamiczny funk-rock z towarzyszeniem instrumentów dętych.
W „Helpless” Neilowi Youngowi towarzyszy ukryta za sceną Joni Mitchell. Niestety, w kolejnym „Four Strong Winds” jej nie ma. Szkoda, bo pamiętając efektowny duet Younga z Nicolette Larson w późniejszej o dwa lata wersji studyjnej, można było spodziewać się małej perełki. Choć i tak jest w porządku, zwłaszcza dodatki elektrycznych organów ładnie uzupełniają tą kompozycję. Potem Mitchell wychodzi na scenę. Jej piętnastominutowy set bardzo fajnie wypada z towarzyszeniem The Band (zwłaszcza – znów – organy w „Shadows And Light”) i Neila Younga (harmonijka w „Furry Sings The Blues”).
Po krótkim, acz bardzo efektywnym („Acadian Driftwood” – należycie dramatyczne) fragmencie The Band – kolejny gość. Tym razem Neil Diamond. Jakoś nigdy nie przepadałem za tym artystą, ale wypada tu bardzo fajnie. W „The W.S.Walcott Medicine Show” znów wraca nowoorleański, rozkołysany funk podbity sekcją dętą. „Tura Lura Lural (That’s An Irish Lullaby)” to przede wszystkim ekspresyjny duet wokalny Vana Morrisona i Richarda Manuela. W „Caravan” Van zostaje już na placu sam, proponując znów porcję żywego funkowego grania.
„The Night They Drove Old Dixie Down”, efektowna stylizacja na pieśń z czasów wojny secesyjnej, to przede wszystkim wokalny popis Levona Helma. Po krótkim, intrygującym, głównie klawiszowym przerywniku instrumentalnym na scenę wchodzi ten, któremu The Band zawdzięczają najwięcej. Z towarzyszeniem dawnych The Hawks Bob Dylan wykonuje ogniste, rockowe wykonania kilku swoich klasycznych utworów. Potem na scenę wchodzą wszyscy pozostali goście, wzmocnieni przez Ringo Starra (jako instrumentalistę) i Rona Wooda; wspólnie wykonują porywającą wersję „I Shall Be Released” z gitarowym solem Wooda. Potem popisują się instrumentaliści: The Band wzmocnione Youngiem, Woodem, Claptonem, Butterfieldem, Dr.Johnem i Starrem przez kilka minut popisują się efektownym, dynamicznym jamowanym graniem. Potem dołącza jeszcze Stephen Stills, Danko zostaje zastąpiony przez Carla Radle’a i mamy kolejny, długi jam, oparty na kroczącym, nieco funkującym rytmie. „Don’t Do It” to kolejna porcja nowoorleańskiego funku z dęciakami. „The Last Waltz Suite” to zebrany w jedną całość cykl kilku piosenek: obok już znanej „The Weight” mamy tu mocno countrujące „Evangeline” (z gościnnym udziałem Emmylou Harris), ładną balladę „Out Of The Blue” i nieco knajpiany „The Last Waltz Refrain”.
Na koniec możemy jeszcze posłuchać nagrań z prób przed koncertem, oraz studyjnych wprawek (m.in. „Mad Waltz” – wczesnej formy „The Well”, z bardzo fajnymi partiami fortepianu elektrycznego).
Tak w sumie: to na pewno jest bardzo dobra płyta. Mimo formalnej prostoty, te kompozycje są zróżnicowane, wszystkie płyty słuchane jednym ciągiem – nie nużą, nie męczą, wręcz przeciwnie, intrygują i wciągają. Zresztą, to po prostu są cholernie dobre piosenki – tak tekstowo, jak i muzycznie i aranżacyjnie. I tylko szkoda, że potem tak na siłę poprawiano je w studiu… Tym niemniej – na pewno jest to pozycja godna polecenia. Nie tylko pod indyka, sos żurawinowy, kukurydzę i tłuczone ziemniaczki przy świątecznym stole. Happy Thanksgiving!