Peter Gabriel idzie za ciosem i kontynuuje swoją przygodę z orkiestrą. Dla wielu osób to świetna wiadomość, dla innych powód do dalszego popadania w bezkres goryczy. Od boskiego, zaliczanego już do najwybitniejszych albumów ubiegłej dekady, „Up” mija dziewięć lat. Dziewięć lat milczenia i tylko „Big Blue Ball”, które Kris bardzo słusznie umieścił w naszej bazie pod hasłem Various Artists, oraz „Scratch My Back”. Dla wielu ten drugi również nie jest albumem Petera Gabriela... takim, na który czekali z utęsknieniem. Nie z powodu zawartych na nim coverów, tylko wszystkiego, z czego artysta postanowił zrezygnować. Poszedł w niespodziewanym kierunku i przynajmniej moim zdaniem, odniósł wielki sukces. Tak wielki, że nawet dostrzegli go filmowcy i cover „My Body Is a Cage” pojawił się w jednym z odcinków siódmego sezonu „Dr House’a” (i to w całości). Założę się, że Peter przysporzył sobie tym nowych fanów… nawet jeśli nie wychylili nosa poza ten jeden utwór:)
Teraz przyszła kolej na orkiestralne interpretacje własnych kompozycji. Gabriel zdecydował się wybrać utwory idealnie pasujące do przerobienia przez orkiestrę (choćby Downside Up) , ale także takie, które ciężko sobie wyobrazić w tak odmiennej aranżacji (Red Rain, Darkness). Paradoksalnie te, których można się było spodziewać na „New Blood” wyszły często o wiele bardziej zaskakująco. Rozumiem, że dla wielu może wydawać się to i tak nudne, ale nadzwyczaj nietuzinkowe podejście Petera oddala ten projekt od nudziarstwa. Nie poszedł na łatwiznę i zależało mu, żeby te utwory uzyskały nowy wyraz, a w kilku przypadkach nawet duszę. Oczywiście tam, gdzie to możliwe i adekwatne. Tak na przykład końcówka The Rhythm of the Heat brzmi jak wyjęta z vangelisowej ścieżki do „Aleksandra”, a Downside Up ma w sobie nawet jeszcze więcej gracji i zwiewności.
W sumie wielkiego zaskoczenia „New Blood” wzbudzić nie powinno, gdyż jest naturalną kontynuacją „Scratch My Back”. Są to brzmieniowo albumy bardzo podobne, ale jest zasadnicza różnica, którą może nie każdy od razu to poczuje (mnie też zajęło to trochę czasu). Peter Gabriel wydaje się bardziej pewny w tym, co robi teraz. Ten album cechuje sto procent wyczucia, odwagi i finezji. Żadnego przypadkowego dźwięku, nie ma też tutaj mowy o jakiejkolwiek chałturze. Dźwięki znane nam już od tak dawna kolejny raz muskające nasze zmysły, ale kto wie czy chwilami nie bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Chciałem w tym miejscu wymienić moje ulubione momenty, ale tekst ten powstawał dość długo i ich ilość urosła na tyle, żeby podarować sobie rozbijanie tak spójnej jakościowo całości.
Od jakiegoś czasu jesteśmy świadkami mody na orkiestralne aranżacje oraz na albumy z coverami. Wielu muzyków robi to chyba tylko na zasadzie „zróbmy, bo wszyscy teraz to robią”. Nie chcę wcale mówić, że przemysł muzyczny zmienia się powoli w Hollywood, gdzie od jakiegoś czasu grubo ponad 90% filmów to remaki, rebooty, prequele i sequele. Ale… Niewielu muzyków podchodzi do sprawy w tak staranny i ciekawy sposób, jak Peter Gabriel albo Pat Metheny. Kiedy ktoś wydaje album na takim poziomie jak „New Blood” albo „What’s It All About”, to nie powinno się go dyskredytować i z góry zakładać brak inwencji.
Poza tym kolejnym krokiem Gabriela od teraz musi być już z pewnością nowy materiał. Tyle lat dzielące nas od ostatniego „prawdziwego”, studyjnego albumu oraz widoczna od tamtej pory, mistrzowska wrażliwość w produkcji i aranżacji może zaowocować czymś nad wyraz interesującym. Pozostaje nam tylko czekać na kolejny krok artysty. Kto nie umili sobie wlekącego się czasu tym albumem, ten strzela sobie samobója.
Drugi album zawiera instrumentalne wersje wszystkich utworów z pierwszej płyty (oprócz Solsbury Hill). Warto również zwrócić uwagę na te wersje, gdyż pozwalają odkryć tę muzykę na nowo i jeszcze bardziej się na niej skupić (ale oczywiście próbowałem też swoich sił w śpiewaniu San Jacinto i Darkness:)