Mój stosunek do The Cure jest, rzekłbym, nierówny. W latach osiemdziesiątych słuchałem ich dość pilnie, a w latach dziewięćdziesiątych to już prawie w ogóle. Przy okazji "Bloodflowers" znowu wróciłem do starszych płyt, a nowe absolutnie mi się nie podobają. Ich muzykę z lat osiemdziesiątych też traktuję trochę wybiórczo - starannie unikam "The Top" i połowy "Kiss Me Kiss Me Kiss Me" . Za to uroczo popowe numery typu "The Walk", "Love Cats" czy "Let's Go to Bed" podobają mi się jak najbardziej. Ale wydaje mi się, że najważniejszą płytą The Cure jest "Pornography" - ukoronowanie pierwszego okresu działalności grupy, kiedy napięcie rosło z płyty na płytę, a doskonałe "Faith" i tak okazało się de facto tylko brudnopisem dla Pornografii.
Przyszedł rok 1982 i ukazało się właśnie to dzieło. Oddźwięk był potężny. Z miejsca uznano to za dzieło epokowe i wybitne. Bliskiego krewnego „Closer”. Bo trudno było znaleźć podobne tak przytłaczające nastrojem dzieła. Chociaż i Hammill też potrafił nagrać za swoich najlepszych czasów nagrywać rzeczy, które wywracały słuchacza na drugą stronę. Ale porównania do Joy Division wcale nie były nieuzasadnione. Słychać, że Trzech Chłopców z Wyobraźnią klasyków z Manchesteru miało dobrze opanowanych, bo to była w tamtych czasach jedna z najbardziej wpływowych kapel. Chociaż już nieistniejąca. Pierwszy raz "Pornography" posłuchałem w całości chyba w 1987 roku. Na pewno latem, na pewno był to Wieczór Płytowy i na pewno puścił to Tomek Beksiński. Późny, letni, ciepły wieczór, a ze słuchawek dochodziła wyjątkowo zimna muzyka. Aż się człowiek głębiej pod kołdrę chował. Kiedy wybrzmiały słowa "I must fight this sickness, find a cure" i płyta się skończyła, długo jeszcze nie mogłem zasnąć, przeżywając wszystko od nowa. Ładunek emocji, jaką niosła ze sobą ta muzyka był potężny. Chociaż... prawdziwie dołerską płytą było dopiero "Disintegration" - tam ten pesymizm, melancholia są jakby uczciwiej emocjonalnie udokumentowane, jest szczersze i dojrzalsze. Starsze i mądrzejsze o siedem lat. A "Pornografia" nieco egzaltacją zalatuje. Mimo wszystko to też jest płyta szczera i uczciwa, bo Smith i jego koledzy wtedy tacy byli. Byli do końca. "Pornography" mało ich nie wykończyło, przy okazji zespołu również. Sam Smith opisuje to jako przeżycie mocno traumatyczne, po którym nie mógł pozbierać się przez trzy lata. Potem było nieudane "The top" i numery w stylu "Love Cats" . Inna broszka, że przy okazji ładnie punktowały na listach przebojów. I pewnie w ramach odreagowania na dwa lata trafił do Siouxsie and The Banshees w charakterze gitarzysty (gra na płytach "Hyaena" i "Nocturne"). The Cure tak naprawdę pozbierało się dopiero w 1985 roku, przy okazji bardzo udanej płyty "Head on The Door"
"Porongraphy" odbieram podobnie teraz jak i dwadzieścia kilka lat temu - nawet emocjonalnie też. I dalej uważam, że tak naprawdę, to ten album zaczyna się od czwartego utworu - "Siamese Twins", albo raczej, że po "One Hundred Years" są dwa utwory przerwy. Bo tu się zdarzyło, co czasem na takich płytach się zdarza - utwory dobre, pośród wybitnych są wypełniaczmi. Za to druga strona dożyna człowieka psychicznie już bez żadnych przestojów. Są tam dwa moje ulubione psychowypruwacze - "The Figurehead" i tytułowy. Chociaż ani „Cold”, ani „A Strange Day” nic nie brakuje. Kiedy z kakofonii różnych dźwięków wydostają się te słowa o leczeniu, chorobie i lekarstwie, to i tak wiemy, że temu delikwentowi nic już nie pomoże. Ten album to kontrolowane osuwanie się we własny obłęd. Tak i zespołu, jak i słuchaczy. My to mamy przez niecałe 3 kwadranse, oni na tym pracowali kilka miesięcy, więc nie dziwota, że mało to nie rozwaliło zespołu. Napisać, że jest to jedna z bardziej szarpiących nerwy płyt w historii rocka? Napiszę, chociaż zdaję sobie sprawę, że pewnie gdyby ktoś chciał znalazłby jakieś inne. Ale mnie oprócz „Closer” nic tak mocnego nie przychodzi do głowy. Chociaż właściwie "Closer" nie szarpie nerwów, to inaczej działa. To podniosła dostojna płyta, chociaż strasznie melancholijna i smutna, gdzieś tam jakaś nadzieja jest… A "Pornography" to wiwisekcja.
Dla mnie jedna z najważniejszych płyt lat osiemdziesiątych.