Dzień dobry… Czy można?… Bo ja tu tak trochę przypadkiem… Z pewną taka nieśmiałością… Nie wiem…
Kapała będzie pisał o jazzie! – psy dupami szczekają, Samoobrona funduje pomnik Balcerowiczowi, nadciąga apokalipsa, świat się kończy.
Nie znam się na jazzie. Jestem w tym gatunku kompletnie nieosłuchany – mam kilka płyt Davisa, Hancocka, coś tam Jarretta, trochę fjużyn i tyle. Nie stanowi to nawet jednego procenta mojej płytoteki.
- No to czego barania głowo bierzesz się za „Astigmatic”? – zapyta ktoś dobrotliwie. A z dwóch powodów, po pierwsze nikt o tym jeszcze u nas nie napisał, a po drugie cholernie mi się podoba.
Piszę to absolutnie na świeżaka, na neofitę, chociaż twórczość Krzysztofa Komedy wcale obca mi nie jest – słyszałem tego trochę – słynna „Kołysanka” z „Dziecka Rosemary”, piosenka z filmu „Pawo i Pięść”, muzyka do takich filmów jak „Do widzenia do jutra”, czy „Niewinni czarodzieje” (postać głównego bohatera jazzmana – lekarza jest trochę na nim wzorowana ). Ale rzeczy stricte jazzowe docierały do mnie w dużo mniejszym stopniu. Wiedziałem oczywiście, że jest coś takiego jak „Astigmatic”, może i nawet kiedyś to słyszałem, ale jeszcze wtedy mnie to nie interesowało. Cóż do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć, a jako że jestem prostym rockerem, to mi zajęło dość dużo czasu.
A pewnie zajęło by i więcej, gdybym nie pooglądał archiwalnego koncertu Komedy na TVP Kultura kilka lat temu. Co prawda okoliczności były mało sprzyjające – piątek po południu, pora obiadowa, a jednak uniosłam głowę znad michy i bardziej skupiłem się na oglądaniu i słuchaniu, niż na konsumpcji. W studiu szef Komeda za fortepianem, młodziutki Stańko czarujący na trąbce, gdzieś tam też Namysłowski na saxie i sekcja rytmiczna, chyba ta importowana – Carlson na bębnach i Lenz na kontrabasie – czyli Komeda Quintet w całej swojej okazałości. Siedziałem, słuchałem, jadłem, patrzyłem i w ogóle chłonąłem – zarówno pokarm dla ciała jak i dla duszy. Tyle, że ten dla duszy pamiętam dużo lepiej. Chyba też wtedy pierwszy raz przez moją głowę przemknęła myśl – Na penis(*) nam prog-rock, jeśli jest coś takiego.
W zasadzie trudno mi coś konkretniejszego napisać o tej muzyce – jak dla mnie jest na to zbyt ulotna i niedookreślona. Ale słuchając jej czuję, że wszystko tu do siebie pasuje – każda kolejna nuta wynika z poprzedniej, wszystko ze sobą się logicznie łączy, tu nie ma nic przypadkowego. Jeżeli dostrzeżemy ten porządek, to chyba potrafimy zrozumieć tą muzykę. Czy ja ją rozumiem? Próbuję, a jeśli mi się podoba, to znaczy, że jestem na dobrej drodze.
Komeda był jazzmanem z krwi i kości, ale przy okazji działalności filmowej zaliczył „flirt” z muzyka znacznie bardziej przyjazną dla szerokiej ludożerki. Może i z tego też wynika, że w jego twórczości przekaz jest dużo ważniejszy niż forma – to nie ścibolenie dźwięków w jakieś oderwane od rzeczywistości instrumentalne figury. To ma duszę. To ma jaja. To wciąga.
„Astigmatic” to jedna z najważniejszych płyt w historii polskiej muzyki rozrywkowej, zresztą nie tylko polskiej. Uważana jest też za szczytowe osiągnięcie jazzu europejskiego lat sześćdziesiątych, które pozwoliło zniwelować dystans jaki wtedy panował między Ameryką a Europą. Od śmierci Krzysztofa Komedy minęło już ponad czterdzieści lat, ale do tej pory pozostaje on bardzo ważnym punktem odniesienia dla bardzo wielu jazzmanów. Tylko ostatnio ukazały się dwie takie płyty – Leszka Możdżera i Adama Pierończyka (znakomita!).
Klasyka i już.
(*) – to takie niedomówienie - oczywiście, że nie pomyślałem „penis”, tylko takie czteroliterowe słowo na „c”, które zwykle pisane jest na murach i plotach z błędem jako trzyliterowe na „h”. Ale jak się bardziej zastanowić, to to słowo nie wymawiamy jak „chodnik”, tylko jak „hałas” – czyli jest tam „h” dźwięczne, czyli powinno być samo „h”, a nie „ch”.