Do płyt nagranych przez znanych (mniej lub bardziej) aktorów nie mam specjalnie zaufania. Zdecydowana większość zdaje się uważać, że samo nazwisko wystarczy, by płyta znalazła nabywców, i nie przykłada specjalnej uwagi do zawartości. Choć, jak zawsze, zdarzają się wyjątki.
Najbardziej znany serialowy lekarz na naszej planecie (no chyba że w Chinach bądź Indiach mają swojego serialowego doktorka) właśnie dołączył do długiego szeregu gwiazd małego i dużego ekranu, którym zamarzyło się nagranie płyty. Akurat Hugh Laurie jak najbardziej miał odpowiednie warunki, by stworzyć udany (albo przynajmniej dający się słuchać) album: wszak od szóstego roku życia pilnie uczył się gry na fortepianie, bardzo dobrze radzi sobie też z gitarą, saksofonem czy harmonijką. Do tego postanowił, jak sam napisał w książeczce do płyty, dać upust swej miłości do muzyki, jaka od młodości go fascynowała: bluesa. Tego klasycznego, czarnego, pachnącego bagnami Luizjany i pyłem zapomnianych, wiejskich dróżek południa Stanów Zjednoczonych. Sporą część płyty nagrał w studio w jednej z kolebek czarnej muzyki – Nowym Orleanie, z udziałem między innymi weteranów nowoorleańskiego bluesowego grania.
Co od razu zwraca uwagę: Laurie w żadnym stopniu nie idzie na łatwiznę. Nie jest to płyta „user-friendly”, produkcja jest należycie surowa, idealnie pasująca do równie surowej muzyki: słychać, że Hugh po prostu tą muzykę znakomicie czuje. „Let Them Talk” to godzinna porcja „korzennego”, stylowego jak diabli, klasycznego nowoorleańskiego bluesa.
Hugh bynajmniej nie ogranicza się do odklepania standardów kropa w kropę: nie brakuje tu intrygujących interpretacji i własnego odczytania bluesowej klasyki. Są tu fortepianowe wstępy (dość wyraźnie przerobiona „Tipitina”), czasem bardzo rozbudowane (“St. James Infirmary”). Zresztą Laurie wyraźnie przedkłada fortepian nad gitarę: stylowe partie solowe i podkłady słychać prawie w każdym utworze. Nie brakuje rozkołysanych dęciaków („Buddy Bolden’s Blues” brzmi trochę jak nowoorleańska procesja pogrzebowa). Tu i tam odzywają się skrzypce („Battle Of Jericho”), czasem są to skrzypce tenorowe, o charakterystycznym, niskim brzmieniu (np. „Baby Please Make A Change”). Do tego żeńskie głosy, utrzymane w gospelowej stylistyce (również „Battle Of Jericho”). Czasami nastrój utworu podkreśla klarnet („After You’ve Gone”, duet z Dr.Johnem – co ciekawe, obaj panowie wypadają równie stylowo). Nie brakuje żywszych momentów („Swanee River” ze skrzypkami i rozkołysaną częścią środkową). Czasem jest bardzo kameralnie, gdy gra tylko gitara i kontrabas („Police Dog Blues”, „Winin’ Boy Blues”). Co do duetów: bardzo efektownie wypada „Baby Please Make A Change”, w którym obok Hugha zaśpiewał sam Sir Tom Jones. Sam Laurie zaś raczy słuchacza stylowym, odpowiednio przybrudzonym barytonem, świetnie komponującym się z muzyką.
Płyta na swój sposób bezkompromisowa: nie ma tu modnego producenta czy duetów z popularnymi popowymi gwiazdkami. Jest za to surowe, żywe brzmienie, naturalna, oszczędna produkcja i Anglik w średnim wieku, który do tego stopnia nasiąkł bluesem, że ten w jego wykonaniu brzmi całkowicie wiarygodnie, prawdziwie, bez jednej fałszywej nuty. Dzięki swojej serialowej popularności Laurie ma zagwarantowane, że płyta spotka się z zainteresowaniem publiczności (w Wielkiej Brytanii dotarła do 2. miejsca na listach). I dobrze, bo dzięki temu ludzie, którzy nigdy z bluesem nie mieli do czynienia, być może odkryją surowe piękno tej muzyki. Płyta to dość wymagająca, jeśli chodzi o przeciętnego słuchacza, ale niewątpliwie poznania warta. Bo to naprawdę bardzo dobry album.
Dziś, 11 czerwca 2011, James Hugh Calum Laurie obchodzi 52. urodziny.