Piątek z wielbłądem, czyli czterdzieści lat minęło.
Po “Moonmadness” doszło w zespole do pierwszych zmian personalnych. Odszedł Doug Ferguson, a jego miejsce zajął Richard Sinclair, a dodatkowo jeszcze doszedł saksofonista Mel Collins. Sinclair wcześniej był ważną postacią w Caravan, również w Hathfield and The North i po dołączeniu do Camel zaczął i tu pełnić znaczącą rolę. Na tyle dużą, że Latimer poważnie się zastanawiał nad zmianą nazwy grupy na Caramel. Rzeczywiście słuchając muzyki z „Rain Dances” i „Breathless” taka zmiana wcale nie była taka nieuzasadniona, bo oprócz składu również w jakiś sposób i muzyka się zmieniła. Faktycznie było to nawet dość podobne do Caravan – lekkość, melodyjność kompozycji, a z drugiej strony śmielej wykorzystywane elementy jazzowe. Był to zabieg jak najbardziej świadomy. W zespole już wcześniej dojrzewała koncepcja, żeby zwrócić się w stronę jazzu, uczynić swoja muzykę „a little bit jazzy” – jak powiedział Latimer. Na pewno Rychu Sinclair był idealna osobą, żeby w tym im pomóc. Andy ewidentnie zagiął parol na niego i po odejściu Fergussona, długo go męczył, żeby dołączył do Camel. Jak widać udało mu się.
Zasadniczo na „Rain Dances” Camel gra mniej więcej to samo, co wcześniej, tyle, że inaczej. Mniejsza o wpływy jazzowe, bo tak strasznie dużo to ich nie ma – ze dwa utwory z „One of these Days I'll get an early night” na czele, do tego saksofon Collinsa. Głównie chodzi tu o bas Sinclaira – pełniący funkcję i rytmiczną, i melodyczną. Poza tym Sinclair nigdy nie był to człowiek od miarowego dudnienia w tle na czterech. Bardzo aktywnie włączał się do gry zespołu, a jego bas zawsze bardzo dobrze słychać, jest jakby w kontrze do reszty instrumentów. W porównaniu z poprzednimi, ten album jest nieco inaczej wyprodukowany – brzmi lżej, delikatniej może sprawiać to wrażenie pewnej popowatości, ale najlepsze płyty Caravan też tak brzmiały.
Nie jest raczej płyta dla zagorzałych fanów Camel, a wiem, że tacy za nią zbytnio nie przepadają. Na szczęście nie jestem zagorzałym fanem Camel, to mogę mieć o niej dużo lepsze zdanie. Początkowo też nie byłem nią szczególnie zachwycony – wydawała mi się trochę banalna, ale kilka utworów od razu w ucho mi wpadło. Potem stopniowo reszta też do mnie dotarła. Niektórzy mogą boczyć się, że Camel spopiał, że to zestaw krótkich prostych numerów. Prostych? Radzę wsłuchać się w „prostotę” tych utworów. Kolega Walczak coś wie na ten temat – banalny, prościutki kawałek, tylko, żeby to zagra trzeba mieć po siedem palców u każdej ręki.
Oprócz “One of these Days I'll get an early night” reszta płyty podoba mi się bardzo, a najbardziej… hm… reszta płyty. A „One of These Days…” po kilku razach też już może być.
Obecnie na rynku dostępne jest głównie nowe wydanie Esoteric Records(?) z sześcioma dodatkowymi utworami (koncertowymi). Ja mam stare wydanie Dekki z singlową wersją „Highways of The Sun” jako bonusem.
Camel nie całkiem jak Camel, ale bardzo dobry. Za tydzień koncert „A Live Record”