Wydawać by się mogło, że odróżnienie artysty od zwykłego rzemieślnika, nie wspominając już o zupełnym amatorze, nie należy do zadań trudnych. W praktyce jednak wcale nie musi być to zadanie łatwe. Niby każdy wie, że artysta, oprócz talentu, czy ciężkiej pracy, musi mieć swoją własną wizję, a w tworzoną rzecz wkładać część siebie. No właśnie… Muzycy Gifts From Enola to bez wątpienia sprawni rzemieślnicy. Pytanie tylko, na ile muzyka zawarta na tak samo nazwanym, zeszłorocznym albumie, jest ich muzyką.
Pewien pomysł na te dźwięki z pewnością był. Słychać to już od pierwszych nut otwierającego „Lionized”. Mam na myśli przede wszystkim dość charakterystyczny sound – lekko „mglisty”, gęsty i duszny, sprawiający nawet wrażenie niedopracowanego. Sprawia on jednak, że muzyka brzmi nieco ciężej i wręcz bardziej mrocznie, a nawet, prozaicznie, po prostu zaciekawić może nietypowe, cechujące się sporawym pogłosem, brzmienie bębnów czy wybijający się bas. Pod tym względem zatem Amerykanie wykazali się niezłym zamysłem. Pod względem kompozycyjnym sprawa ma się już ciut gorzej. „Gifts From Enola” to album napisany dość prosto; owszem, jakiś zamysł na ogólny temat pewnie był, ale nijak nie można dźwięków chłopaków z Virginii nazwać urozmaiconymi. Wszystkie kompozycje opierają się na wyeksploatowanym do granic możliwości, standardowym dla post-rocka schemacie „nastrojowe wprowadzenie – kulminacyjny gitarowy atak – wyciszenie”. Większych odstępstw, tym razem, nie ma. Jakiekolwiek kombinacje czy próby urozmaicenia nie zaburzają więc żelaznej, schematycznej konstrukcji utworów. Zatem, jeśli muzycy Gifts From Enola szukają już bardziej nietypowych czy chociaż, po prostu, różnorodniejszych rozwiązań, sięgają raczej po różnego rodzaju linie wokalne, lub też starają się przyciągnąć uwagę oryginalnym riffem (pod tym względem dość ciekawie prezentuje się „Dime And Suture”, obdarzone całkiem dobrym motywem gitarowym) lub szybszym tempem. Generalnie jednak nie miałbym serca posądzić Gifts From Enola o oryginalność.
Oprócz tego, albumowi raczej niczego nie brakuje, ba, ma nawet jeszcze pewne plusiki, które uprzyjemniają ogólny odbiór. Jak dla mnie zaletą jest stosunkowo krótki czas trwania – nieco ponad trzydzieści siedem minut to idealny wynik dla muzyki praktycznie w stu procentach instrumentalnej, a przy tym nie wybitnej. Zatem, zmęczyć się przy słuchaniu „Gifts From Enola” pewnie nie da rady. No chyba, że zwrócimy uwagę na czas trwania samych utworów – ten nie schodzi poniżej sześciu minut, a średnio oscyluje w granicach siedmiu i pół minuty. Przy czym, co warto zaznaczyć, poszczególne kompozycje nie wyróżniają się jedna od drugiej, stanowiąc przy tym swoisty koncept (co wydaje się być efektem niezamierzonym, na co wskazują przerwy między kawałkami). Jeśli ktoś też lubi dobrze brzmiące gitary, to „Gifts From Enola” również może mu się spodobać, bo kilka mocnych riffów się znajdzie. Przy okazji, ilość elektroniki jest zerowa, natrafić można jedynie na kilka fajnie, ale też raczej standardowo, wplecionych sampli.
Chcąc więc spróbować odpowiedzieć na zadane na początku pytanie, najprościej byłoby nazwać „Gifts From Enola” sztuką użytkową. Wartość artystyczna mocno przeciętna, wysilać się i szukać śladów większej oryginalności, zwłaszcza w aranżacjach czy budowie kompozycji, też nie ma sensu, ale zdecydowanie te trzydzieści siedem minut nie będzie czasem zmarnowanym. Nieźle zagrany post-rock, chłopaki generalnie wiedzą o co chodzi. Na koncertach pewnie ta muzyka robi większe wrażenie, w wersji studyjnej nie ma fajerwerków, choć i tak zauważam pewien progres w stosunku do wcześniejszych wydawnictw. Więcej odwagi i szaleństwa by nie zaszkodziło, bo to w końcu najczęściej wyróżnia tych największych.