ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Slick, Grace ─ Dreams w serwisie ArtRock.pl

Slick, Grace — Dreams

 
wydawnictwo: RCA Records 1980
 
Dreams
El Diablo
Face to the Wind
Angel of Night
Seasons
Do It the Hard Way
Full Moon Man
Let It Go
Garden of Man
 
Całkowity czas: 45:45
skład:
Grace Slick - Vocals; Ron Frangipane - Conductor / Oberheim Synthesizer Player; Frank Owens - Solo Piano; Scott Zito - Electric Guitar; Geoff Farr - Oberheim Synthesizer Programmer; Gene Orloff - Concertmaster; Artie Kaplan - Contractor; Sol Ditroia - Guitar Solo / Acoustic Guitar; George Wadenius - Acoustic Guitar/ Electric Guitar; Neil Jason - Guitarone / Fender Bass/ Bass; Allan Schwartzberg - Drums; Jim Malin - Percussion; Edward Walsh - Oberheim Synthesizer; Jim Malin - Percussion; Joe D'Elia - Piano; Celebration Singers - Chorus; Harry Lookofsky - Concertmaster; Artie Kaplan – Contractor, Baritone Sax; Dave Tofani - Tenor Sax; Phil Bodner - Tenor Sax; Ronnie Cuber - Baritone Sax; Steve Price - Drums; Geoff Farr - Oberheim Synthesizer Programmer; George Devens - Percussion; David Feiedman - Percussion

Produced by Ron Frangipane
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,3

Łącznie 7, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
10.02.2011
(Recenzent)

Slick, Grace — Dreams


Recenzja “Surrealistic Pillow” Krisa zmobilizowała do napisania czegoś jeszcze o Jefferson Airplane, a jak pisałem o “Bark” przypomniałem sobie o solowej płycie Grace Slick zatytułowanej “Dreams”. Po raz kolejny sobie przypomniałem i wreszcie efektywnie. Po ponad dwudziestu latach od poznania tylko jednego, jedynego “Diablo”, wreszcie posłuchałem tego krążka w całości! Tego “Diablo” puścił Tomasz Beksiński w jeden ze swoich audycji, prawie dwadzieścia trzy lata temu, narzekając przy okazji, że taka dobra płyta, a nie ma jej jeszcze na kompakcie. Obecnie – już nie ma. Albo prawie nie ma.

Słucham teraz tej muzyki, momentami z rozdziawioną i zachwyconą gębą. I od jakiegoś czasu stało się to płytą dyżurną mojego odtwarzacza. Dlaczego zachwyca? Raczej nie ma na to pytanie jednej prostej odpowiedzi, a raczej jest ich dziewięć, albo co najmniej pięć. Na przykład “podwójny” finał – “Let It Go” i “Garden of Man”. Wydaje się, że po “Let It Go” nie ma prawa wydarzyć się coś mocniejszego, które by mocniejszym akcentem zakończyło “Dreams”. A tu bęc – “Garden of Man” – jeszcze lepszy, jeszcze potężniejszy, jeszcze bardziej dostojny. “Let It Go” do potęgi. Zresztą całe “Dreams” to jedna wielka potęga. Trzy kwadranse takiej muzyki, że kamikadze boski wiatr, nie ma przebacz!

W tym czasie Grace Slick była bez przydziału, bo nieco wcześniej, w 1978 roku dostała urlop zdrowotny z Jefferson Starship. No, zdrowotny. Przesadziła z wódą i trzeba było iść na odwyk. Sprawę przeważyło to, że kiedyś na koncert stawiła się tak nawalona, że nie była w stanie w ogóle wystąpić. Jakiś czas później, trzeźwa i sucha zabrała się za nagrywanie swojej kolejnej płyty solowej. Miała trochę czasu, bo chwilowo Jefferson Starship nie potrzebowali jej w swoich szeregach. Ponownie dołączyła do nich w 1981 roku. Była więc okazja, żeby zrobić coś na własną rękę. Muzykę na “Dreams” komponowali też i inni, ale najwięcej piosenek napisała sama Grace Slick, cała druga strona winyla to jej dzieło. Oczywiście wszystko sama rewelacyjnie zaśpiewała. Taka płyta powinna wejść w listę Billboardu jak nóż w masło, a niestety zatrzymała się na pod koniec trzeciej dziesiątki, w Wielkiej Brytanii było niewiele lepiej. Zdarza się, a i czasy były wtedy muzycznie pokręcone. Stare jeszcze fikało, ale coraz słabiej, nowe pchało się drzwiami i oknami. A “Dreams” to jednak rzecz bardzo tradycyjna.

Zresztą mało ważne – stare, nowe. Najważniejsze, żeby odpowiednio sponiewierało. A sponiewierało. Od razu. Od tego “Diablo” usłyszanego wieki temu. Coś w tym musi być, jeżeli pamięta się jakiś utwór przez ponad dwadzieścia lat po jednym tylko usłyszeniu! Wiadomo, że chodzi o faceta, do tego pochodzenia hiszpańskiego, albo meksykańskiego, jak muzyka i tytuł na to wskazują. Taki typowy macho. Antonio Banderas jako El Mariachi w “Deaperado” Roberta Rodrigueza. Ale o niego na pewno nie chodzi. W 1980 roku był jeszcze pryszczatym nastolatkiem. Trzeba by było zapytać się samej pani Slick kogo miała na myśli. Nie ma dwóch zdań, “Diablo” jest rewelacyjny; rockowy numer z hiszpańską gitarą, znakomicie, z pasją zaśpiewany. Pyszności! Numer dwa tego albumu. Bo numer jeden to “Garden of Man”, który płytę kończy. Kiedy wydaje nam się, że wszystko, co najlepsze już było, przychodzi czas właśnie na “Garden of Man” – piece de resistance. Orkiestrowa aranżacja wzbogacona orientalnymi motywami i wspaniały śpiew Grace Slick. Powoli, delikatnie, z wyciszenia. Z czasem mocniej, głośniej, aż do kulminacji w finale. Podobny patent - czyli wolno i cicho, a potem dalej wolno, ale za to bardzo głośno zastosowano na “Dreams” kilka razy. Zawsze z dobrym skutkiem. Oprócz “Garden of Man” – to jeszcze miedzy innymi tytułowy, “Let It Go”, “Diablo”. Było po hiszpańsku, Orient też się zaczepił, też jest po cygańsku. “Seasons”, które szybko wpada w ucho, jest w klimacie cygańskiego romansu, powiedzmy amerykańskiego cygańskiego romansu, jak Cher i “Gypsys, Tramps & Thieves”. Był to też singiel promujący całą płytę, ale nie bardzo poszalał na listach – zaledwie koniec pierwszej setki. “Face The Wind” to kolejny utwór z tych “cicho – głośno” idealnie pasowałby na płytę późnego Jefferson Airplane, albo wczesnego Jefferson Starship. Kolejny znakomity utwór, okraszony wspaniałą solówką na koniec.

Widać, że to płyta wydana w czasach winylowych, poznać to można po samym układzie utworów. Pierwsza strona jest bardziej różnorodna. Wspomniane orkiestrowe “Dreams”, cygańskie “Seasons”, czy hard-rockowe "Angel of Night" (gitarowa galopada na wstępie wypisz wymaluj “Barracuda” Heart) z dobranymi do towarzystwa “Face to The Wind” i “Diablo” tworzą dosyć malowniczą, ale i urokliwą zbieraninę. Druga strona winyla jest bardziej jednolita. Cztery podobne do siebie utwory, o podobnej budowie, ale z każdy “mocniejszy” i bardziej epicki od poprzedniego. Aż do opus magnum – czyli “Garden of Man”. Ale wcześniej jest jeszcze „Full Moon Man” – też nie do pogardzenia.

„Dreams” to absolutna AOR-owa ekstraklasa. A nawet nie tylko AOR-owa, bo to de facto rockowy mainstream, a podobnych płyt na tak wysokim poziomie było niewiele. Styx, czy Journey artystycznie swoje najlepsze lata mieli już jakby za sobą, a Toto przed, ale to i tak była zupełnie inna liga. I dziwne, że coś takiego nie sprzedało się w jakiejś siedmiocyfrowej ilości egzemplarzy. Może dlatego, że Slick kojarzona była z nieco inną muzyką? Chociaż nie – Jefferson Starship też się przecież w AOR-owskie ramy wpisywał doskonale. No cóż, bywa. Ale szkoda, że tak dobra płyta przepadła.
 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.