I don’t know what me is…
Tak mówi o sobie Steven Wilson w pewnym momencie DVD „Insurgentes”. Zaraz po tym, jak to oznajmił, zacząłem się zastanawiać, jeszcze podczas seansu, czym/kim jest dla mnie lider Porcupine Tree… Ponad dwa lata temu, przy okazji recenzji jego solowego albumu, napisałem, że to cwaniak. Oczywiście pół-żartem, pół-serio. Potem miałem okazję z nim pogadać, jeszcze bardziej zagłębiłem się w jego twórczość i trochę żałowałem tych słów, chociaż nie miałem na myśli nic złego. Bo tak naprawdę uważam go za zjawiskowego artystę, który nie bez powodu uważany jest za tak ważnego w dzisiejszych czasach. Nie trzeba wszystkiego, co tworzy uwielbiać i cenić, ale chyba każdy, jak się uprze, znajdzie w jego twórczości coś dla siebie. Poprzez różne stylistycznie projekty, od melancholijnego No-Mana przez popowego Blackfield po wiadomo jakie Bass Communion, wyraża siebie na rozmaite sposoby i zawsze ma coś do powiedzenia. Dlatego też, oraz za wiele innych rzeczy, darzę Steve’a wielkim szacunkiem. Ale czy naprawdę wiem kim jest i go rozumiem? Wydaje mi się, że nie... No i drugie pytanie, chyba ważniejsze z perspektywy tego tekstu - czy temat tej recenzji pomógł mi naprawdę zrozumieć czym jest Steven Wilson?
Przed obejrzeniem tego filmu wiedziałem o ”Insurgentes” tylko jedno. A mianowicie, że jest to dokument o sami wiecie kim i że został zrealizowany przez Lasse Hoile. Widziałem też tę intrygującą okładkę. To w sumie wszystko. Nie przeczytałem ani jednej opinii, recenzji ani nie obejrzałem żadnego zwiastuna. Nie miałem pojęcia czego się spodziewać.
Podczas seansu długo nie wiedziałem co miał na celu ten film i jaką wartość sobą prezentuje. Większość osób zawsze sobie wyobraża film dokumentalny jako przedpołudniową, telewizyjną nudę z archiwalnymi zdjęciami i lektorem. Potem przyszedł Michael Moore, nakręcił dwa głośne dokumenty: „Zabawy z bronią” i „Fahrenheit 9/11” i pozamiatał. Nagle całe podejście przemysłu filmowego do dokumentów zmieniło się. Tak samo film o Wilsonie nie jest nudnym, typowym dokumentem. Co sprawia, że nim nie jest? Samo nazwisko reżysera może podszepnąć styl, w jakim został zrealizowany, ale nie zmienia to faktu, że „Insurgentes”, podobnie jak Michael Moore, potrafi szokować. Z tym że nie merytorycznie, a wizualnie.
Zapewne wszyscy pamiętają pierwsze DVD Porków – „Arriving Somewhere…”. Mnóstwo nałożonych na obraz efektów, dziwacznego podejścia do montażu oraz ciekawych ujęć. Nic na szczęście nie przyćmiło muzyki. Podobnie sprawa wygląda z tym DVD. Z pozoru proste zadanie. Pokaż jak wygląda praca Wilsona, niech się przejdzie po kilku miejscach, opowie trochę, pośmieje się. Jednak wizualna część filmu zmienia wszystko i komplikuje. Z jednej strony Steven otwiera się przed widzem, opowiadając o swojej przeszłości w domu, szkole, pokazując sprzęty domowej roboty, którymi nagrywał za młodu. Mówi, co myśli, co było kiedyś trudne i co jest teraz. Z drugiej artystyczne wizje Lasse Hoile z głowami orła, maskami, opustoszałymi miejscami i sprawiają, że wokół Steve’a tworzy się tajemnicza, psychodeliczna aura, która go oddala od nas. Wszystko przez przeważnie wcale nie powiązane z resztą materiału, abstrakcyjne obrazy. Z jednej strony ten sławny muzyk jest człowiekiem takim, jak my. Też chodził do szkoły, miał marzenia, trudności, stresował się… Z drugiej jego świat jest w jakiś sposób nieosiągalny, misterny. Być może nawet dla niego samego. Pewnie jest to odrobina nadinterpretacji, ale takie odczucia nie pojawiają się bez przyczyny. Swoją drogą, i tutaj już nie będzie ani krzty przesady, wizualna strona „Insurgentes” sprawia, że nie sposób się nudzić i chce się obejrzeć do końca. Wielbiciele okładek w stylu Porcupine Tree i ich teledysków będą zachwyceni już na starcie, tylko dzięki niesamowitym kadrom.
Wypadałoby jeszcze powiedzieć kilka słów o zawartości merytorycznej. Jest tu trochę sympatycznych obrazków z dzieciństwa i muzycznych początków Wilsona. Nie tak wiele, jak się spodziewałem, ale to nic. Więcej teraźniejszości, przebierania w płytach, siedzenia i komponowania, nagrywania. Natomiast najważniejsze są same rozmowy o muzyce, w których zobaczymy Steve’a w przeróżnych miejscach, czasami w towarzystwie Mikaela Akerfelda lub Trevora Horna. Bardzo dużo czasu poświęcone jest kwestii przemian w przemyśle muzycznym, jego komercjalizacji i podejściu młodego pokolenia do muzyki. Internet, kiczowate, metalowe okładki, ogólnodostępność… Tematy często ograne do bólu, ale opinie wyrażone bardzo mądrze i klarownie. Niezwykłe było porównanie przez Steve’a (ostrzegam, spojler!) programów w stylu „Idola” do fabryk, które w niezbyt subtelny sposób tworzą nowe trendy i starają się odzyskać dominację, którą utraciły poprzez tworzącą się poprzez Internet niezależność. Trudno nie przyznać racji. Poza tym mnóstwo niezwykle trafnych uwag, które z pewnością wryją mi się w pamięć. Zwłaszcza ta o recenzentach… Prawdziwa niestety.
„Insurgentes” to ciekawe i bardzo oryginalne DVD. Z założenia rzecz tylko dla fanatyków Porcupine Tree okazała się dopracowaną od każdej strony podróżą, która z łatwością wciąga widza. Możesz zawiesić oko na fantastycznej stronie wizualnej, posłuchać kilku mądrych rzeczy o muzyce, czy też po prostu popatrzeć na pracę Wilsona. A sam Steven Wilson? Cóż, po obejrzeniu filmu faktycznie wiemy o nim więcej, ale wciąż pozostaje nieodgadniony. I dobrze. Jakże nudny byłby ten świat bez tajemnic :)
Polecam!
Dobra! Jest jeszcze coś, czego nie mogłem nie nadmienić i specjalnie zostawiłem na sam koniec. Coś, co sprawiło, że od razu polubiłem to DVD i będę do niego wracał sto tysięcy razy. Wilson zniszczył w ciągu tych siedemdziesięciu minut mnóstwo iPodów! Z premedytacją, satysfakcją, bez skrupułów! Są niszczone w różnych momentach filmu na rozmaite, wymyślne sposoby. Nie ważne czy Steve robi to młotkiem, samochodem, palnikiem, czy ręką. Zawsze jest to obrazek niezwykle piękny i ma dla mnie zbyt wielkie znaczenie, żeby opisać słowami, jak silne emocje we mnie wzbudza. Nawet jeśli nie lubisz Stevena Wilsona, żadnego jego projektu i nie interesuje Cię co facet ma do powiedzenia o muzyce i swoim dzieciństwie, to jednak warto zobaczyć to DVD. Chociażby dla widoku spalonego, przejechanego, zmiażdżonego, czy wybuchającego kultowego sprzętu, który degraduje muzykę na całym świecie do miana bezwartościowego produktu…