ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Wilson, Steven ─ Insurgentes, The Movie w serwisie ArtRock.pl

Wilson, Steven — Insurgentes, The Movie

 
wydawnictwo: Kscope 2010
dystrybucja: Burning Shed
 
 
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,2
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,2
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,3

Łącznie 11, ocena: Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
06.02.2011
(Recenzent)

Wilson, Steven — Insurgentes, The Movie

I don’t know what me is…


Tak mówi o sobie Steven Wilson w pewnym momencie DVD „Insurgentes”. Zaraz po tym, jak to oznajmił, zacząłem się zastanawiać, jeszcze podczas seansu, czym/kim jest dla mnie lider Porcupine Tree… Ponad dwa lata temu, przy okazji recenzji jego solowego albumu, napisałem, że to cwaniak. Oczywiście pół-żartem, pół-serio. Potem miałem okazję z nim pogadać, jeszcze bardziej zagłębiłem się w jego twórczość i trochę żałowałem tych słów, chociaż nie miałem na myśli nic złego. Bo tak naprawdę uważam go za zjawiskowego artystę, który nie bez powodu uważany jest za tak ważnego w dzisiejszych czasach. Nie trzeba wszystkiego, co tworzy uwielbiać i cenić, ale chyba każdy, jak się uprze, znajdzie w jego twórczości coś dla siebie. Poprzez różne stylistycznie projekty, od melancholijnego No-Mana przez popowego Blackfield po wiadomo jakie Bass Communion, wyraża siebie na rozmaite sposoby i zawsze ma coś do powiedzenia. Dlatego też, oraz za wiele innych rzeczy, darzę Steve’a wielkim szacunkiem. Ale czy naprawdę wiem kim jest i go rozumiem? Wydaje mi się, że nie... No i drugie pytanie, chyba ważniejsze z perspektywy tego tekstu - czy temat tej recenzji pomógł mi naprawdę zrozumieć czym jest Steven Wilson?


Przed obejrzeniem tego filmu wiedziałem o ”Insurgentes” tylko jedno. A mianowicie, że jest to dokument o sami wiecie kim i że został zrealizowany przez Lasse Hoile. Widziałem też tę intrygującą okładkę. To w sumie wszystko. Nie przeczytałem ani jednej opinii, recenzji ani nie obejrzałem żadnego zwiastuna. Nie miałem pojęcia czego się spodziewać.


Podczas seansu długo nie wiedziałem co miał na celu ten film i jaką wartość sobą prezentuje. Większość osób zawsze sobie wyobraża film dokumentalny jako przedpołudniową, telewizyjną nudę z archiwalnymi zdjęciami i lektorem. Potem przyszedł Michael Moore, nakręcił dwa głośne dokumenty: „Zabawy z bronią” i „Fahrenheit 9/11” i pozamiatał. Nagle całe podejście przemysłu filmowego do dokumentów zmieniło się. Tak samo film o Wilsonie nie jest nudnym, typowym dokumentem. Co sprawia, że nim nie jest? Samo nazwisko reżysera może podszepnąć styl, w jakim został zrealizowany, ale nie zmienia to faktu, że „Insurgentes”, podobnie jak Michael Moore, potrafi szokować. Z tym że nie merytorycznie, a wizualnie.


Zapewne wszyscy pamiętają pierwsze DVD Porków – „Arriving Somewhere…”. Mnóstwo nałożonych na obraz efektów, dziwacznego podejścia do montażu oraz ciekawych ujęć. Nic na szczęście nie przyćmiło muzyki. Podobnie sprawa wygląda z tym DVD. Z pozoru proste zadanie. Pokaż jak wygląda praca Wilsona, niech się przejdzie po kilku miejscach, opowie trochę, pośmieje się. Jednak wizualna część filmu zmienia wszystko i komplikuje. Z jednej strony Steven otwiera się przed widzem, opowiadając o swojej przeszłości w domu, szkole, pokazując sprzęty domowej roboty, którymi nagrywał za młodu. Mówi, co myśli, co było kiedyś trudne i co jest teraz. Z drugiej artystyczne wizje Lasse Hoile z głowami orła, maskami, opustoszałymi miejscami i sprawiają, że wokół Steve’a tworzy się tajemnicza, psychodeliczna aura, która go oddala od nas. Wszystko przez przeważnie wcale nie powiązane z resztą materiału, abstrakcyjne obrazy. Z jednej strony ten sławny muzyk jest człowiekiem takim, jak my. Też chodził do szkoły, miał marzenia, trudności, stresował się… Z drugiej jego świat jest w jakiś sposób nieosiągalny, misterny. Być może nawet dla niego samego. Pewnie jest to odrobina nadinterpretacji, ale takie odczucia nie pojawiają się bez przyczyny. Swoją drogą, i tutaj już nie będzie ani krzty przesady, wizualna strona „Insurgentes” sprawia, że nie sposób się nudzić i chce się obejrzeć do końca. Wielbiciele okładek w stylu Porcupine Tree i ich teledysków będą zachwyceni już na starcie, tylko dzięki niesamowitym kadrom.


Wypadałoby jeszcze powiedzieć kilka słów o zawartości merytorycznej. Jest tu trochę sympatycznych obrazków z dzieciństwa i muzycznych początków Wilsona. Nie tak wiele, jak się spodziewałem, ale to nic. Więcej teraźniejszości, przebierania w płytach, siedzenia i komponowania, nagrywania. Natomiast najważniejsze są same rozmowy o muzyce, w których zobaczymy Steve’a w przeróżnych miejscach, czasami w towarzystwie Mikaela Akerfelda lub Trevora Horna. Bardzo dużo czasu poświęcone jest kwestii przemian w przemyśle muzycznym, jego komercjalizacji i podejściu młodego pokolenia do muzyki. Internet, kiczowate, metalowe okładki, ogólnodostępność… Tematy często ograne do bólu, ale opinie wyrażone bardzo mądrze i klarownie. Niezwykłe było porównanie przez Steve’a (ostrzegam, spojler!) programów w stylu „Idola” do fabryk, które w niezbyt subtelny sposób tworzą nowe trendy i starają się odzyskać dominację, którą utraciły poprzez tworzącą się poprzez Internet niezależność. Trudno nie przyznać racji. Poza tym mnóstwo niezwykle trafnych uwag, które z pewnością wryją mi się w pamięć. Zwłaszcza ta o recenzentach… Prawdziwa niestety.


„Insurgentes” to ciekawe i bardzo oryginalne DVD. Z założenia rzecz tylko dla fanatyków Porcupine Tree okazała się dopracowaną od każdej strony podróżą, która z łatwością wciąga widza. Możesz zawiesić oko na fantastycznej stronie wizualnej, posłuchać kilku mądrych rzeczy o muzyce, czy też po prostu popatrzeć na pracę Wilsona. A sam Steven Wilson? Cóż, po obejrzeniu filmu faktycznie wiemy o nim więcej, ale wciąż pozostaje nieodgadniony. I dobrze. Jakże nudny byłby ten świat bez tajemnic :)


Polecam!


Dobra! Jest jeszcze coś, czego nie mogłem nie nadmienić i specjalnie zostawiłem na sam koniec. Coś, co sprawiło, że od razu polubiłem to DVD i będę do niego wracał sto tysięcy razy. Wilson zniszczył w ciągu tych siedemdziesięciu minut mnóstwo iPodów! Z premedytacją, satysfakcją, bez skrupułów! Są niszczone w różnych momentach filmu na rozmaite, wymyślne sposoby. Nie ważne czy Steve robi to młotkiem, samochodem, palnikiem, czy ręką. Zawsze jest to obrazek niezwykle piękny i ma dla mnie zbyt wielkie znaczenie, żeby opisać słowami, jak silne emocje we mnie wzbudza. Nawet jeśli nie lubisz Stevena Wilsona, żadnego jego projektu i nie interesuje Cię co facet ma do powiedzenia o muzyce i swoim dzieciństwie, to jednak warto zobaczyć to DVD. Chociażby dla widoku spalonego, przejechanego, zmiażdżonego, czy wybuchającego kultowego sprzętu, który degraduje muzykę na całym świecie do miana bezwartościowego produktu…
 


 

PS. Nietuzinkowość tego wydawnictwa nie pozwala mi przyznać jakiejkolwiek oceny.
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.