Tak spojrzałem nieco wstecz i zauważyłem, że albumy koncertowe progresywnych kapel na naszym podwórku wcale nie rodzą się jak grzyby po deszczu. Wiem, ubiegły rok był nawet niezły pod tym względem. Swoje koncertowe, bardzo udane zresztą wydawnictwa, wypuściły na rynek tak uznane marki jak Quidam i Millenium, a rok wcześniej choćby Riverside. Nie zmienia to postaci rzeczy, że jako miłośnik albumów z „żywym” graniem, każdy taki album przyjmuję z dużym zainteresowaniem. Nie inaczej jest i tym razem. Włocławski After… po wydaniu dwóch płyt studyjnych (Endless Lunatic – 2005, Hideout – 2008), postanowił opublikować album “live”. Pewnie że po trzech latach od wydania Hideout, bardziej może i wyczekuję na premierowe dźwięki muzyków, niemniej Live At Home, przyjemnie mi to oczekiwanie umila. Bo artyści nie zafundowali wcale fanom jakiegoś odgrzewanego kotleta z osłuchanymi numerami w wiernych wersjach, tylko wcisnęli w nie nieco „inności”, a i trochę ciekawostek się znalazło. Ale po kolei.
Płytka zawiera materiał zarejestrowany 31 stycznia 2009 roku we włocławskim Teatrze Impresaryjnym. Zestaw kompozycji oczywiście nie dziwi. Dostajemy bowiem pięć kawałków z debiutu i siedem z kolejnego albumu. Materiał jest zatem dla kapeli bardzo reprezentatywny i każdy kto jeszcze włocławian nie słyszał, ma ich niemalże na tacy. W trackliście są też dwa covery. Pierwszy, doskonale znany miłośnikom zespołu – Spiders, System Of A Down – pojawił się już na Endless Lunatic. Drugi, jest niemałą niespodzianką. Planet Caravan Black Sabbath, może nie jest jakimś mistrzostwem świata w innowacyjnym odczytaniu tego numeru, jednak zaciekawia i intryguje, szczególnie w drugiej części.
Live At Home prezentuje After… w bardzo naturalny sposób. Mam wrażenie, że bez większych ulepszeń i studyjnych wspomagaczy. Muzyka brzmi zdecydowanie bardziej szorstko i surowo, stanowczo podkreślając kierunek, w którym artyści poszli na Hideout – mocniejszego, rockowego grania. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że to granie, pozbawione swoistego studyjnego blichtru, straciło być może na tak ważnej w ich kompozycjach, natychmiast rzucającej się w uszy, przyjemnej melodyce. I dobrze. Koncert brzmi bardzo spójnie, a kompozycje z „neoprogresywnego”, delikatniejszego debiutu (Cleaning From Scars, Wonderful Mistake) wcale nie kontrastują z resztą numerów. A muzycy dorzucają to tu, to tam, swoje trzy grosze – choćby zmieniony, dłuższy i zarazem psychodeliczny wstęp do Closed Shame, czy akustyczną wersję Dreams Hang On Walls. Pewnie, że szkoda, iż zabrakło miejsca na płycie dla nastrojowego Away, czy ładnego sola w Between Shadow; to tylko jednak pokazuje, jak sporo jasnych punktów miał ich debiutanckich krążek.
A co poza tym? Czuć, że w utworach z Hideout sekstet czuje się świetnie, zagospodarowując całą przestrzeń dobrze uzupełniającymi się, tak charakterystycznymi dla nich, dwiema gitarami oraz bardzo wyrazistym, soczystym i głębokim basem Ziółkowskiego. Zespół zaprosił na ten koncert i nagranie dwóch gości: Marka Specjalskiego i Sławka Kanderskiego, którzy podobnie jak na albumie studyjnym, zaprezentowali gitarowe sola w The End. Przy tej okazji – już nadmiarem przyjemności byłoby Kite z gościnnym udziałem Skrzeka i Bassa. No ale cóż, zamarzyć zawsze można.