Ćwiara minęła!
Za hałas dochodzący z mojego mieszkania pod koniec 1985 roku odpowiadała (do spółki z „Love” Cultu) najnowsza wtedy płyta Gary Moore’a – „Run for Cover”, a w szczególności wydany na singlu „Out In The Fields” – puszczałem go na pełny gwizdek kilka razy dziennie. Zresztą to mój ulubiony kawałek Moore’a.
To był dobry okres w karierze tego wybitnego gitarzysty. Od kilku lat, po definitywnym rozstaniu z Thin Lizzy i zakończeniu współpracy z Gregiem Lakiem, intensywnie pracował już tylko na własny rachunek , wydając płyty solowe. Ten okres jego działalności można nazwać hard-rockowym i trwał praktycznie przez całe lata osiemdziesiąte. Dopiero po średnio udanym „After The War” , zamienił skórzaną kurtkę na marynarkę i zaczął grać te wszystkie stillgotthebluesy ( w tym momencie przestał mnie interesować).
„Run for Cover” była jednym z ważniejszych dzieł Moore’a w latach osiemdziesiątych. Głównie z przyczyn komercyjnych – singiel „Out In The Fields” był w pierwszej piątce na brytyjskiej liście przebojów, a cały album na miejscu dwunastym. Co prawda tak jak poprzedni, ale to jednak single pozwoliły się przebić artyście do szerszej publiczności. Moim zdaniem, jest to jego najlepsza płyta z tych rockowych, z lat osiemdziesiątych. Może nie wszystko było na niej takie jak przystało na uczciwego rockmana, ale fenomenalne „Out In The Fields” i „Military Man” dają jej duży handicap. W obu maczał palce Phil Lynnott – w tym pierwszym śpiewał wraz Moorem, a ten drugi sam skomponował i zaśpiewał sam. Może był i pijakiem, i ćpunem, ale jeszcze był w stanie trochę energii i talentu z siebie wykrzesać. „Military Man” to najlepszy po „Out In The Fields” utwór z „Run for Cover”. Ciekawie skonstruowany – zaczyna się od motorycznego riffu, na którym cały się opiera, do tego mocny, ekspresyjny wokal Lynnotta, a potem robi się dużo spokojniej - środkowa część ma charakter soulowej nawet, ballady. I o ile może się to wydawać niezbyt uzasadnione muzycznie, to na pewno jest ze względu na tekst. Były to ostatnie nagrania w jakich Lynnott brał udział. Kilka miesięcy później jego organizm nie dał już rady i po prostu odmówił współpracy. Zmarł 4 stycznia 1986 roku.
Materiał , który znalazł się na tym krążku jest całkiem różnorodny, ale trudno powiedzieć, że całkiem równy. Moore pozwala sobie na wycieczki w stronę amerykańskiego AORu i to jeszcze tego bardziej „radio-friendly” – „Listen to Your Heartbeat”, „Once In The Lifetime”. I to nie są najmocniejsze momenty na tym krążku. Na szczęście pozostałym nie brakuje rockowej dynamiki (tytułowy, „Nothing to Lose”, „All Messed up”) i z czystym sumieniem można powiedzieć, że „Run for Cover” Moorowi jednak wyszło. Z perspektywy 25 lat może irytować ówczesna produkcja, niestety zbyt plastikiem zalatująca usprawiedliwieniem tego może być tylko, że tak się wtedy rocka nagrywało – Motorhead zatrudniło Laswella, Judasze nagrywali disco, a dobra skądinąd „Hysteria” Def Leppard też jest zaprzeczeniem typowej, rockowej produkcji. Moore, który nigdy od instrumentów klawiszowych nie stronił, musiał swoją porcję syntetyków wchłonąć. Ale to i tak nic, bo następna płytę nagrał z automatem perkusyjnym. Za to tym razem zestaw muzyków był imponujący: min. Hughes, Lynnot, Daisley, Carter, producenci też bardzo poważni i to jeszcze kilku: z Beau Hillem i Peterem Collinsem na czele.
Remaster Virginu z 2003 roku zawierał dodatkowo jeszcze trzy nagrania: 1)”Still in love with you” (1985 version) 2)”Murder in the Skies” (Live in Ulster Hall, Belfast December 17,1984) 3)”Stop Messin`Around” (Live in Ulster Hall, Belfast December 17,1984)