M.D.G. - również znany jako Matthew D. Guarnere pochodzący z Rochester (Nowy Jork, USA) multiinstrumentalista, wokalista, producent uszczęśliwił świat swoim dziełem zatytułowanym .... M.D.G. W swojej dotychczasowej karierze stworzył już ponad 12 albumów, z czego 4 wydane zostały na krążkach CD - pozostałe to radosna twórczość artysty zapisana na taśmach MC. Niestety na tym się kończy znajomość, ba - troszkę na wyrost, gdyż to jest pierwsze spotkanie muzyki MDG z Polską.
Troszkę płytka przeleżakowała (SORRY MATT!!) , dojrzała i jak się już zarumieniła - wylądowała w odtwarzaczu aby opisać w skrócie co też autor tej recenzji miał na myśli pisząc te słowa.
Nie jest to kalka (uff). Ale słychać bardzo wyraźnie wpływy Beatlesów, Queen oraz całej maści twórców melodyjnego północnoamerykańskiego rocka z Rush, Mercury i Styx na czele. Krążek muzycznie jest wybitnie krótki. Z dużą dozą humoru skomponowane utwory mieszczą się zaledwie w 30 minutach, resztę stanowi wywiad z muzykiem, z którego wiele można się o nim samym dowiedzieć. Jak na artystę grającego i wydającego od 1986 roku, z perspektywy ilości oraz długości kompozycji stać go na więcej.
W tych 6 kompozycjach Matt starał się urozmaicić repertuar nie trzymając się żadnego konkretnego stylu gry. Czyli jest progresywnie, queenowsko (A litle chemistry), hardrockowo (White trash wonder), coś tu mi poleciało rodem z TFK (You never have to grow old) (zespołu Mercurya bsolutnie nie znam :) ) czy swobodna akustyczna etiudka gitarowa (Where's everybody gone). Ostatni z serii utwór - Chemistry experiment - to już zremixowana wersja pierwszego na liście. Ogólnie miło zaaranżowane i zagrane luźne kompozycje, z dat powstania podpisanych widać, że mamy do czynienia z dorobkiem kilkuletnim, rozbieżność sięga 8 lat.
Dobry moim zdaniem materiał artysty, wydaje się być niezłą gliną do ulepienia całkiem rasowego zespołu. Tylko troszkę za krótkie to było. Jakby zdecydował się na całą, godzinną płytę ..... Warto przesłuchać.