To najlepsza płyta Led Zeppelin, której Zepps nigdy nie nagrali. A gdyby nie było duetu Coverdale - Page, to prawdopodobnie nie byłoby potem duetu Page – Plant. Może dopiero wtedy Plant zorientował się, że jednak można go udanie zastąpić u boku Jimmy Page’a i następnym razem skorzystał z propozycji Page’a dotyczącej ewentualnej współpracy. No bo Page – Plant to jednak komercyjnie lepsza marka niż Coverdale – Page. Na razie jednak Page nawiązał współpracę z innym wielkim rocka – liderem i wokalistą Whitesnake, Davidem Coverdalem i udała im się sztuka, jaka jeszcze się Page’owi po Led Zeppelin, w żadnej konfiguracji personalnej nie udała - nagrali dobrą płytę. Wiem, zaraz się znajdą tacy co powiedzą – A wspólna płyta Page’a z Royem Harperem to pies? Ale „Whatever Happened to Jugula?” to płyta Harpera, a Page daje tam „gębę”, co by płyta lepiej schodziła. Inne płyty i projekty w które Page się angażował nie były tym, czym można byłoby się tak z czystym sumieniem chwalić wśród znajomych. Ani The Firm, ani tym bardziej solowy „Outrider” szału nie wywołały. Raczej mówiło się o sporym rozczarowaniu. Inaczej sprawa miała się w tym czasie z Coverdalem. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych jego Whitesnake święciło największe sukcesy w karierze, dzięki dwóm multiplatynowym albumom – „Whitesnake ‘87” i „Slip of The Tongue”. Ich kolaborację przyjęto z mieszanymi uczuciami. Jedni mówili – Po co? Inni – Odgrzewanie Zeppa. Jeszcze inni – Łeee, starzyzną zalatuje. Kto tego będzie słuchał? A jednak parę osób się znalazło – i w Stanach i w wielkiej Brytanii płyta zawędrowała do pierwszych dziesiątek list przebojów, a na całym świecie poszło około trzech milionów egzemplarzy. Biorąc pod uwagę czasy „szalejącego” grunge’u wynik zaiste imponujący. Generalnie ta płyta dużo cieplej została przyjęta przez słuchaczy, niż przez krytyków. Jeżeli zbierała pozytywne recenzje, to chwalono ją raczej ostrożnie. Nie wypadało się przecież zbyt ostentacyjnie zachwycać jakąś taka hard-rockową ramotką.
Coverdale na niej co prawda bardzo chce być Plantem, ale można mu to wybaczyć, bo od czasów Deep Purple nie śpiewał lepiej. Niewątpliwie muzyka duetu skażona jest Zeppem w stopniu bardzo znacznym, ale jeśli zebrali się razem filar Led Zeppelin i wielki fan grupy, to jak ma być inaczej – czasami są to utwory jakby wyjęte z płyt Zepps, ale to nie banalne zapożyczenia, tylko duch Sterowca nad tym się unosi. „Shake My Tree”, "Pride and Joy", "Over Now" , "Don't Leave Me This Way" to Zeppelin w stanie czystym – na każdą płytę przypasowałyby. W „Over Now” słyszymy smyki jak w „Kashmir” (i nawet sekcja gra w podobnym tempie), „Pride And Joy” pasowałoby do Trojki, a solo na harmonijce jest jak z „When The Levee Breakes”. "Don't Leave Me This Way" wyraźnie inspirowane jest „Since I’ve Been Loving You” - ale co z tego? Chocdzą mrówy po plecach przy solówce Jimmiego? Chodzą. Coverdale śpiewa z takim zaangażowaniem, jak w koncertowej wersji “Mistreated”? Jak najbardziej. Obraziłby się ktoś na taki numer na jakiejś płycie Led Zeppelin, szczególnie od „Houses…” w górę? No właśnie. Ale to nie tak, że Page sam zdominował całą płytę. „Waitnig for You” to j wczesny Whitesnake, dwie ballady "Take Me for a Little While" i "Take a Look at Yourself" to też ukłon w stronę fanów Białego Węża. Ale i tak najlepszy jest przejmujący "Whisper a Prayer for the Dying” – Coverdale nie udaje nikogo, a Page nie szpanuje techniką, tylko gra całym sercem.
Mógł być to kolejny potworek z cyklu „Dwóch sławnych muzyków zrobiło skok na kasę, wciskając słuchaczom kupę kitu z przewagą kupy”. Tyle, ze tym razem merkantylna część tego przedsięwzięcia była chyba na dalszym planie, obaj panowie przyszli do szkoły bardzo dobrze przygotowani. Ich dzieło nie ma żadnego słabego momentu, żadnego nawet nieco słabszego. Mieli panowie dużo dobrych pomysłów, mieli.
Tak dobrze rozpoczęta współpraca niestety zakończyła się wkrótce po wydaniu płyty. Ponoć wpływ na to miała kiepska sprzedaż biletów na koncerty duetu. O tyle to dziwne, że przecież album sprzedawał się dobrze. No cóż, było, przeszło. Pozostał bardzo dobry hard-rockowy album, jeden z niewielu takich, które na początku lat dziewięćdziesiątych zaistniały na rynku. Dziewięć gwiazdek, ale z minusem.