The Fucking Champs. Hm... co za nazwa. Intrygująca, jajcarska - powiedzą jedni, e tam - po prostu głupia - zareplikują inni. Cóż, nazwa jak nazwa - nie ona jest najważniejsza, zresztą pochodzący z San Francisco zespół występował i pod innymi firmami - jak np. c4am95 czy The Champs. Określenie "fucking" sygnalizuje w sumie dwie rzeczy - dość humorystyczne podejście ansambla do własnego wizerunku tudzież własnej muzyki oraz pewne, pretensjonalne być może, zamanifestowanie swojej zakręconości czy bezkompromisowości. W końcu to zespół często wrzucany do worka z napisem indie rock - szufladki tyleż obszernej co niesprecyzowanej, akcentującej zwłaszcza niezależność, swoistą radosną wolność w tworzeniu muzyki, odcięcie i od dominujących trendów muzycznych i od wielkich koncernów płytowych (którym jednak zdarza się brać pod swe skrzydła małe wytwórnie promujące nurty typu indie-rock).
Grupę założył gitarzysta Tim Green - znany z jakichś kilkunastu różnych projektów/zespołów, z których najbardziej znanym jest (może) Nation Of Ulysses - nie będę ściemniał, iż je słyszałem. Żeby nie być gołosłownym podaję pozostałe: Bastard Bitch, The Fakes, Lice, Lowercase, Red Eye, The Vile Cherubs, Wondertwins, Young Ginns, Sharon Cheslow, Tim Green (himself), Tim Green and Casey Ward, Concentrick, Crak City Quintet, The Evolution Revolution, Psychic Friends Network oraz The Pet Stains, uffff - wreszcie koniec. Panowie zaczęli w 1994 r. od dwóch kaset wydanych własnym sumptem - Music For Films About Rock oraz Triumph Of The Air Elements, później zaistniały single Some Swords tudzież Second 7. Wielkim przełomem okazał się dwupłytowy album oznaczony jako III (Frenetic, 1997) - zaczątek stricte własnego stylu definiowanego różnorodnie - np. jako mariaż heavy metalu z math-rockiem. Kolejne wydawnictwa sygnowano po prostu następnym numerkiem. Może kiedyś napiszę coś dogłębniejszego o korzeniach naszych bohaterów - póki co zajmijmy się dwoma ostatnimi dokonaniami - na początek IV z 2000 r., a już wkrótce V z 2002.
Najważniejszym wyznacznikiem stylu jawi się ukochany przeze mnie eklektyzm - ten z gatunku przemyślanych i dopracowanych - doprawionych na dodatek niezłym jajem. Jakże trudno wskazać tu jednoznaczne wpływy. Brzmienie w ogólności jest dość ciężkie - można sobie przywołać na myśl proto-metal (ciekawe, choć nader wygodnickie określenie) odnoszące się do twórczości Black Sabbath, Led Zeppelin, Deep Purple czy Thin Lizzy, można odnieść skojarzenia (powściągliwe) do wczesnego Iron Maiden, klasycznego progmetalu ala Teatr Marzeń, poszukiwań uroczej formacji Kopecky, dotyku mocniejszej gitary Frippa, akcentów Metalliki (Orion) tudzież klimatów ambiento-ilustracyjno-filmowych, a nawet tych zahaczających o pewną psychodelię. Ze względu na mnogość metalizujących riffów nie bez kozery tworzy się teza o stworzeniu swoistego metalu progresywnego, choć termin ten, dla niektórych wydać się będzie naciągany - zwłaszcza sympatyków tradycyjnego progmetalu, którym nie w smak może być brak piejących wokali czy mocno eksploatowanych, na dłuższą metę nudnych, wyścigów gitarowo-klawiszowych. Zostawmy ich jednak w spokoju - mają swój kanon, który należy uszanować i którym wciąż sam potrafię się czasami zachwycić. The Fucking Champs, ze względu na świetne partie gitarowe może pachnieć czasami (opinie zasłyszane - ja tego zdania osobiście nie podzielam) "wirtuozerską" nachalnością stylu panów Vai/Satriani, niemniej co kto wychwyci i lubi - bez żadnej obrazy. W końcu jak eklektyzm to eklektyzm.
Moim skromnym zdaniem nasi bohaterowie prezentują podejście wybitnie progresywne w rozumieniu materialnym, nie zaś li tylko prog/regowe formalne wyznaczniki z dawna ukształtowanego stylu. Maniera muzyczna nie jest nastawiona na eksponowanie oszałamiającej techniki, raczej na przedstawienie metalowo-rockowo-ambientowej zawiesiny nasyconej najzwyklejszym pięknem i pomysłowością. Wielka różnorodność brzmień i klimatów to największy atut formacji, nie wspominając o uroczej melodyce. Czasami można nawet odnieść wrażenie - patrząc przez pryzmat cyber progmetalu - pewnego uproszczenia, niemniej coś za coś - w tym przypadku bardziej umiarkowane tempa tudzież melancholijne wyciszenia kosztem mnogości solówek czy kolejnych kilkudziesięciu riffów (te co są wystarczają w zupełności - zwłaszcza jak na dość krótkie czasowo formy).
Najbardziej rzucające się w ucho perełki to niewątpliwie Lost (spokojny, dość elektroniczny?), Lamplighter (pełen mellotronu, stylizowanych ptasich odgłosów - coś jak wyjście pod otwarte niebo w komputerowym Unreal), rewelacyjny Thor is Like Immortal (rock kameralistyczny z elementami klasycyzującymi oddany gitarami - wiem, że paradoks, ale brzmi obłędnie i tak właśnie to odbieram) czy bardziej motoryczne Esprit De Corpse lubo These Glyphs Are Dusty. Zresztą cały album broni się wyśmienicie - łącznie z jedynym kawałkiem śpiewanym w małym fragmencie - na finałowym Extra Man. Wyjątkowo frapuje mnie kompozycja Vangelis Return - chyba jestem za słabym znawcą repertuaru tego znakomitego artysty, by stwierdzić o cóż tu chodzi, choć to może chłopoki z The Fucking Champs zrobili sobie kolejny żart ze słuchacza :-)
Tak czy inaczej pozostaję pod wrażeniem przedstawionej propozycji. Słucha się tego wybornie. Muzyka PROGRESYWNA wciąż ma się dobrze i wciąż jest tworzona, choć dociera się do niej coraz trudniej biorąc pod uwagę własne, rosnące wymagania. Dodam jeszcze, iż The Fucking Champs zdarzyło się grać live wespół z Mastodonem - chyba oddałbym pół duszy za obecność na takim koncercie. W następnym odcinku: równie wspaniały album V.
Wielkie podziękowania biegną dla Marcina "Chudego" Sitko