Cykl dla nieambitnych odcinek trzeci.
Taka płyta? Tutaj? W tamtym tygodniu koncept – album Gainsbourga, a teraz soundtrack? Przecież miała być muzyka lekka, łatwa i przyjemna? Będzie. Na przyszły tydzień szykuję francuskie disco.
„Emmanuelle” to jeden z najbardziej znanych filmów w dziejach kinematografii. Sława ta jest o tyle zasłużona, co niezasłużona. Niezasłużona, bo to w gruncie rzeczy pretensjonalny kicz z marnym scenariuszem i drewnianymi dialogami, a zasłużona bo… no właśnie, dlaczego taki film zrobił taką karierę? Rewolucja seksualna swoje apogeum miała nieco wcześniej. Przemiany obyczajowe z drugiej połowy lat 60-tych dostatecznie skutecznie zdemolowały purytańsko-mieszczańską mentalność społeczeństw europejskich z tej lepszej strony żelaznej kurtyny, a pornografia tez nie była niczym niecodziennym. Poza tym „Emmanuelle” do pornografii było bardzo daleko. Ale „Emmanuelle” była pierwszym tak odważnym (wizualnie) obyczajowo filmem, który trafił do normalnej dystrybucji, a nie do kin spod znaku potrójnego „X” (Do naszych kin pod koniec lat osiemdziesiątych trafiły od razu pierwsze dwie części, zresztą razem z dwoma, czy trzema Bondami). Z perspektywy lat film dość poważnie się zestarzał – ot taka staroświecka ramotka. Co do śmiałości obyczajowej – to tak w sam raz dla wyższych klas podstawówki – starszych może znudzić. Ale jedną rzecz twórcom tego filmu trzeba przyznać – jest niedościgłym wzorcem jak w filmie pokazać erotykę bez wulgaryzmu. Pozostaje jednak dalej filmem w pewnym sensie kultowym – pewnie ze względu na otaczającą go aurę – czegoś w rodzaju zakazanego owocu. Wtedy. Teraz po prostu pozostaje sentyment.
„Emmanuelle” to oprócz samego filmu także i ścieżka dźwiękowa. A na niej znajduje się słynna piosenka – „Emmanuelle song”, nie mniej słynna od samego filmu i od wielu lat żyjąca własnym życiem. Są nawet tacy, którzy znają piosenkę, a nie kojarzą filmu. Oprócz niej większość miejsca zajmują typowo opisowe fragmenty muzyczne, najczęściej są to zgrabne wariacje na temat piosenki tytułowej, zrobione na tyle dobrze, że można tego słuchać bez dodatku obrazu, choćby „Emmanuelle in the mirror” – bardzo ładny, delikatny wstęp i zakończenie. Ale najciekawsze są fragmenty, które z tematem przewodnim nie maja nic wspólnego – na przykład „Rape Sequence”– coś jakby King Crimson z jazzującym solem saksofonu. Nawet nie coś jakby, tylko King Crimson z saksofonem, bo bas i perkusję żywcem zerżnięto z „Larks’ Tongues In Aspic Part Two”. Bob Fripp nawet sprawę w sądzie o to wygrał. Innym bardzo ciekawym muzycznie fragmentem jest „Emmanuelle Theme (Instrumental variation)” z mocno zapadającym w pamięć syntezatorowym motywem, a bardzo ładny „Cigarette act” sprawia wrażenie pisanego pod mocnym wpływem „Je t’aime…” Gainsbourga. Są jeszcze przyjemne, podlane elektroniką impresje „Mood” i “Emmanuelle swims”.
Może w całości nie jest to zbyt porywające, za to momentami nieco monotonne, ale nie można zapomnieć, że jest to ścieżka dźwiękowa i jako taka ma swoje prawa. Poza tym jest to raczej krótka płyta i nie ma za bardzo kiedy się nią znudzić. Ogólnie sympatyczna rzecz.
Taka ciekawostka dla zainteresowanych