ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu No-Man ─ Wild Opera (2CD Deluxe Edition) w serwisie ArtRock.pl

No-Man — Wild Opera (2CD Deluxe Edition)

 
wydawnictwo: Kscope 2010
dystrybucja: Rock Serwis
 
disc one
wild opera (1996)
1. radiant city (3:31)
2. pretty genious (3:50)
3. infant phenomenon (3:21)
4. sinister jazz (4:48)
5. housewives hooked on heroin (4:38)
6. libertine libretto (3:19)
7. taste my dream (6:10)
8. dry cleaning ray (3:26)
9. sheeploop (4:02)
10. my rival terror (4:21)
11. time travel in texas (4:24)
12. my revenge on seattle (4:47)

disc two
dry cleaning ray (1997)

1. dry cleaning ray (remix edit) (2:56)
2. sweetside silver night (4:02)
3. jack the sax (4:17)
4. diet mothers (4:55)
5. urban disco (3:17)
6. punished for being born (2:19)
7. kightlinger (2:44)
8. evelyn (the song of slurs) (4:04)
9. sicknote (8:56)
10. hit the ceiling (3:05)
11. where i'm calling from (3:46)
12. housewives hooked on heroin (alternate version)(3:44)
13. my rival terror (alternative version)(4:37)
14. time travel in texas (radio session)(4:02)
15. pretty genious (radio session)(3:48)
 
skład:
Tim Bowness - Vocals
Steven Wilson - Instruments, Backing Vocals
+
Mel Collins - Sample Material, Saxophone
Natalie Box - Violins
Richard Barbieri - Sample Material
Robert Fripp - Sample Material
Bryn Jones - Remix, Reconstruction
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,3
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,5
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,3
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,1
Arcydzieło.
,2

Łącznie 15, ocena: Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
 
 
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
29.06.2010
(Recenzent)

No-Man — Wild Opera (2CD Deluxe Edition)

pierwszy akapit napisany przed słuchaniem reedycji…


„Wild Opera” nie jest moim ulubionym albumem No-Mana. Wręcz przyznam się, że w moim osobistym rankingu zajmowała zawsze miejsce podobne do miejsca reprezentacji Włoch w swojej grupie na mundialu w RPA, czyli ostatnie. Ta płyta to zupełnie nie to, za co lubię No-Mana. Wilson/Bowness to wszystko PO i wszystko PRZED „Wild Opera”, ale NIE „Wild Opera”. Już wolę debiut, na którego remaster czekam z utęsknieniem, gdyż Wilson pokazał na składance czym są tamte utwory po odświeżeniu. A te zawsze omijałem. Dlatego wcale nie podniosła mi ciśnienia informacja o reedycji tej płyty, najwyżej zaciekawiła nowa okładka. Jednak my, istoty ludzkie, mamy to do siebie, że często podejmujemy decyzje natychmiastowe, spontaniczne i nieprzemyślane. Właśnie takie lubię najbardziej i taką była decyzja o zakupie tego wydawnictwa. „Idź do kasy zanim się rozmyślisz! No już!”. Czy moje podejście zmieni się po wieczorku spędzonym z nowym nabytkiem? Zobaczymy jutro…


Dzień później…


Zanim przejdę do meritum, chciałbym zwrócić uwagę na szatę graficzną. Strasznie podoba mi się digibookowe wydanie. Okładka zupełnie inna, ale nawiązująca do stylistyki poprzedniej. Jakaś rodzinka na letniej przejażdżce za miasto. W środku, w książeczce podobne, idylliczne zdjęcia w stylu USA lat 50.Przepalone kolory, uśmiechnięte twarze… Wyszło naprawdę fajnie.


A sama płyta? Hm. Dwa lata wcześniej, w roku 1994, wydali fantastyczne „Flowermouth”, które zgrabnie łączyło w sobie przeszłość i, jak się później okazało, przyszłość No-Mana. Minimalistyczne i klimatyczne kompozycje przeplatane były energicznymi, z niezłym beatem. Zaowocowało to bardzo „gorącym” albumem, który miał to coś i nie dawał o sobie zapomnieć. Tego gorąca zdecydowanie brakuje na „Wild Opera”. Kiedy zabrałem się do powtarzania po długiej przerwie „Wild Opera” zrozumiałem, że większości utworów po prostu nie pamiętam! Sytuacja z pozoru beznadziejna, ale jest coś, co ją uratowało. Bo nie pamiętam ich, ale nie potrafię zrozumieć dlaczego. Naprawdę. Powrót do tego albumu po bardzo, bardzo, bardzo długim czasie okazał się bardzo sympatyczny. Może Wilson poczarował, pomiksował i mnie omamił? Nie doszukiwałbym się tutaj takich teorii spiskowych. Chyba po prostu dojrzałem do tego albumu.


Pozory skłaniałyby do myślenia, że jest to najłatwiejszy album duetu. No bo co my tu mamy? Dwanaście utworów, z czego jedenaście nie wychyla się ponad granicę pięciu minut. Przy wielu możemy śmiało potupać nóżką, a nawet puścić podczas jakiejś domówki i ludzie nie będą narzekać. Żadnych długich utworów, żadnej głębi... Czyżby? Moim zdaniem nie do końca. Walory tej płyty nie są wyeksponowane. Przykuć ucho może jakieś kilka ledwo słyszalnych dźwięków, które nie zostały później powtórzone, czy też jakiś świetnie brzmiący efekt. Rzeczy, które zwykle nie docierają do świadomości podczas pierwszego słuchania. To utwierdza mnie w przekonaniu, że jest to naprawdę trudny album.


Dominują tutaj połamane rytmy, przesterowane wokale i kłujące gitary. Mnóstwo przeróżnych dźwięków, których złożenie w coś spójnego nie mogło być rzeczą łatwą. Zawsze wolałem tę cichszą stronę No-Mana, czyli kierunek obrany pięć lat później i w sumie kontynuowany do dzisiaj. Tę minimalistyczną stronę zespołu poznałem też najpierw. Potem człowiek cofa się wstecz i otrzymuje trip-hopowy klimat i muzykę naprawdę nawiedzoną. Wyeksponowany basik i sztuczne perkusje kłócą się z wyobrażeniem o No-Manie. I nie podchodzi, bardzo długo nie podchodzi. Aż w końcu wsłuchujemy się w taki Sinister Jazz i poruszają nas te dźwięki gdzieś tam na samym dnie, których nie zauważyliśmy wcześniej.


Bo tak naprawdę to album na przekór, co podkreślone jest również w opisie w książeczce. Krótkie utwory, ale zwykle bez silnie wyeksponowanej linii melodycznej do zapamiętania. Niby jakiś taneczny rytm, ale z upiornym klimatem. Posłuchajcie choćby pierwszych sekund My Rival Terror, a następnie zauważcie jak poprowadzony jest ten utwór.


„Wild Opera” nigdy nie będzie moim ulubionym albumem, ale muzycznie jest to dzieło naprawdę godne uwagi. Eksperymenty, ciekawe rozwiązania i jazda pod prąd. Wilson/Bowness bez hamulców, na dziko. Po prostu Dzika Opera.
Naprawdę warto znać.


Aaaaa… Na śmierć zapomniałem, więc jeszcze jedno słówko na zakończenie. Utwór Taste My Dream przypadnie do gustu nawet tym, którym nie uda się zaakceptować reszty dokonań No-Mana z tego okresu. Fantastyczna rzecz, którą można śmiało nazwać ówczesnym zwiastunem dalszego rozwoju muzyki duetu.


dry cleaning ray… i bonusy


Steven Wilson wie jak zadowalać fanów. Na składaka „All The Blue Changes” powpychał takie rzeczy, że musisz go mieć, nawet posiadając wszystkie płyty z no-manowej dyskografii. Tak samo jest z nowym wydaniem „Wild Opera”. Druga płytka to trudnodostępne dzisiaj wydawnictwo „Dry Cleaning Ray” z bonusami w postaci premierowych utworów z tamtych lat. Od początku wiadomo było, że nie będzie to nic wielkiego, skoro to pewnie jakieś odrzutki z przeszłości… ale kusi, kusi:) Wielkiej filozofii z tym nie ma. Liczyłem, że może i tym razem coś ciekawego się załapie.


Materiał tego mini-albumu jest lekko mówiąc dziwny i chaotyczny. Mamy oczywiście wersję Dry Cleaning Ray po edycji, następnie całkiem fajne Sweetside Silver Night, akustyczne Jack The Sax i jest nieźle, ale bez rewelacji. Potem przychodzi czas na koszmarne Punished for Being Born... Ałć! To chyba miał być jakiś żart, więc zostawię pisanie o tym w tym momencie. Najciekawszym momentem płytki jest zdecydowanie Sicknote – jeszcze nawiedzone, ale to już prawie ten minimalizm, którym uraczeni byli słuchacze przy okazji „Returning Jesus”.


A bonusy? Najbardziej podoba mi się ten dodany do pierwszej płyty, chociaż nie ma o nim wzmianki na tyle okładki. Jego tytuł można znaleźć tylko w książeczce z tekstem. Tam okazuje się, że jest to tytułowy - Wild Opera. Ma świetny feeling i nie krzywdzi reszty materiału. Na drugiej jest monotonne i nieciekawe Hit The Ceiling i dużo lepsze Where I’m Calling From. No i jeszcze dwie wersje alternatywne i sesyjne, ale tu naprawdę nie ma o czym gadać.


Na dobrą sprawę wyszły z tego tekstu dwie recenzje i przyznam, że patrzę na to wydawnictwo dwojako. Przede wszystkim w końcu przeprosiłem się z „Wild Opera” i nie jest to już dla mnie rzecz, na którą reaguję alergicznie i omijam szerokim łukiem. Natomiast druga płyta nie okazała się godna uwagi. Wiele ciekawego Wilson do niej nie dorzucił, a w dodatku wydaje się, że 13 lat temu też poszedł na łatwiznę. Szkoda trochę, ale najważniejsza jest płyta numer 1. Dlatego nie będę bawił się w średnie arytmetyczne. Jako całość jest to wydawnictwo godne uwagi.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.