Długi, choć w tym roku akurat niekoniecznie, weekend ma to do siebie, że gdy jest naprawdę udany, kończy się raz-dwa, a nieprzemyślany do końca, ciągnie się jak flaki z olejem. Jak Boga kocham, takie słowa wprost idealnie pasują do dźwięków serwowanych przez teksańską grupę Balmorhea. Gdzieś tak z rok upłynął od ich poprzedniego albumu, „All Is Wild, All Is Silent”, zatem tradycja corocznego wydawania nowego krążka nie została zakłócona. Tegoroczny „Constellations” bynajmniej nie ukazuje odmienionego w jakiś znaczący sposób oblicza zespołu – to jest ciągle ten sam ambient, zmieszany z folkiem i muzyką klasyczną raczej też, z jakim mieliśmy do czynienia na wcześniejszych krążkach grupy. No niby ten sam, bo chyba jednak ciutkę lepszy.
Muzycy nie zastosowali na „Constellations” żadnych nieznanych wcześniej zabiegów, dopracowali jedynie i nieco bardziej przemyśleli to, co grali wcześniej. Spowodowało to m.in., że, choć nadal bardzo leniwa, muzyka Balmorhea nabrała nieco więcej energii i polotu, a dzięki temu skuteczniej przykuwa uwagę. Bardzo fajnie pod tym względem brzmi zwłaszcza „Bowsprit”, z miłymi partiami instrumentów strunowych, zwłaszcza skrzypiec, i takim nostalgiczno-marzycielskim nastrojem. Później nastrój nieco zmienia kolor w coś bardziej mrocznego i tęsknego, zaś sama muzyka nabiera wyraźnie minimalistycznego charakteru. Czasem, jak np. w „Herns”, brzmi to całkiem nieźle, ale chociażby „Palestrina” nie wypada już tak dobrze. Pewne wahania zatem nadal występują, aczkolwiek półeczka, na której rozłożyli się Amerykanie, jest dość wymagająca.
W tym roku ukazała się płyta dość podobna do tej – mianowicie „Similes” Eluvium, jednak Matthew Cooper chyba lepiej wywiązał się z zadania nagrania dobrej płyty. „Constellations” brakuje własnego „ja”, czegoś charakterystycznego i łatwego do zapamiętania. Owszem, taki minimalistyczny, głównie klawiszowy ambient nie przeszkadza w niczym. Ale też, a to spory zarzut, nie zawsze wciąga. Bywa, że ten album jest bardzo nudny (zwłaszcza kawałek tytułowy, przez nieudolne próby stopniowania napięcia strasznie nuży, a choć ma niecałe cztery minuty długości, ciągnie się jakby miał co najmniej dziesięć) i jako środek nasenny sprawdziłby się wyśmienicie. Doskonale rozumiem, że tego typu muzyka ma to do siebie, że stosuje raczej jak najprostsze środki wyrazu, niemniej nudzić nie powinna. Brakuje paru urozmaiceń tu i ówdzie, gdzieniegdzie powinno być więcej życia, a w paru jeszcze innych miejscach przydałyby się jakieś bardziej wyraziste machnięcia dźwiękowym pędzlem.
Teoretycznie długi weekend jutro się kończy, ja najczęściej mam urlop do 10 maja. Nie wiem, co będę w tym czasie robił, ale pewnie na jakiś czas odłożę „Constellations” na półkę. Odnoszę wrażenie, że wystarczyło kilka przesłuchań, by nauczyć się tej płyty na pamięć. Jest zbyt prosta. Z tego co pamiętam, w tamtym roku dałem „All Is Wild, All Is Silent” sześć gwiazdek. Z lekka przedobrzyłem; „Constellations” jest płytą bardziej spójną i jednak, mimo wszystko, nieco bardziej wciągającą od poprzedniczki, ale w żadnym razie na siódemkę nie zasługuje. To kolejny poprawny album w dyskografii Balmorhea, a na poprawność nikt nigdy nie zwracał uwagi.