Ten album pokazuje jak niezwykle wizjonerskimi i inspirującymi grupami są/były (niepotrzebne skreślić) Porcupine Tree i King Crimson. Bo Pinkroom to młody bydgoski zespół, który garściami czerpie z twórczości wymienionych wyżej formacji. I nie jest to bynajmniej zarzut, mający już na początku kogoś „walnąć w gębę”, tylko bardzo konkretny i oczywisty namiar na muzyczną drogę, którą podążają ci debiutanci i do której bez skrępowania się przyznają. Wiadomo wszak, że jeśli inspiracje są zacne a wykonanie szlachetne, propozycja ma prawo się obronić. I tak jest w wypadku „Psychosolstice”.
To praktycznie duet, stworzony przez Mariusza Bonieckiego i Marcina Kledzika, którzy grywali już wspólnie w licealnych czasach w grupie o nazwie… Empty Room. Skład Pinkroom tak na dobre wykrystalizował się w 2006 roku, kiedy to do zespołu dołączył grający na basie Kacper Ostrowski a muzycy zaczęli powoli prace nad komponowaniem materiału. I mimo, że w 2008 roku wspomniany Ostrowski opuścił grupę, realizacja debiutanckiej płyty zaczęła nabierać tempa. Ta została ostatecznie wydana w 2009 roku przy gościnnym udziale… Ostrowskiego, Mikołaja Zielińskiego i Anny Szczygieł.
W zasadzie już pierwszy numer “Path Of Dying Truth” charakteryzuje nam dokładnie materię, z którą będziemy „walczyć” przez następnych 56 minut. Bardzo przestrzenne, oniryczne dźwięki osadzone na wyrazistym basie i pejzażowo grającej gitarze oraz jakby beznamiętny, schłodzony śpiew, ubrany jednak w melodyjne harmonie. Niebawem, za sprawą „matematycznej gitary” robi się bardziej karmazynowo, choć i ten klimat ulega wkrótce jeżozwierzowym pomysłom w postaci mocnych, ciętych riffów wyjętych jakby spod palców Stevena Wilsona. Te ostatnie zresztą atakują nas także wściekle w kolejnym „Buried Hopes”. Nie tylko one jednak dominują w tym utworze, gdyż przeplatane są bardziej akustycznym dźwiękami, na których pojawia się przetworzony wokal Bonieckiego. Myślicie, że tak już jest do końca albumu i artyści niczym nowym nas nie zaskakują? Absolutnie nie! O ile następny „Dispersion” faktycznie trzyma się wypracowanego kanonu (choć niewątpliwie lekko ma prawo kojarzyć się, poprzez interpretację wokalną, z Riverside), to już czwarty, “Quietus”, uderza plemiennymi bębnami w mocno toolowym stylu. Po nim album nabiera rozmachu i barw. Powolny, psychodeliczny i space’owy „2am” gdzieś z daleka pachnie też jazzem! Hmm... dźwięki Pinkroom, nie tylko w tej kompozycji, mają delikatnie ukrytą słabość do jazzowej formy (posłuchajcie drugiej części „Curse”). Wymieniony przed chwilą „Curse” powraca jednak głównie do metalowego oblicza Porcupine Tree, a „Moodroom v.2” bez żadnego owijania w bawełnę hołduje panu Frippowi wykorzystując jednak przy okazji… wiolonczelę. Najciekawsze jednak dopiero nadchodzi w postaci „Stonegarden”, z syntetycznym rytmem i elektroniką nawiązującą do… Depeche Mode, oraz błogich, ostatnich dwóch minut "Days Which Should Not Be", zagospodarowanych raz jeszcze przez Annę Szczygieł na wiolonczeli. Ostatni „Recognized” to już raczej stonowany drobiażdżek, ciepło kończący płytę.
Płytę niezwykle udaną, pięknie wydaną (intrygująca okładka) i znakomicie, przestrzennie nagraną. Płytę, która mimo nawałnicy aranżacyjnych pomysłów i chwilami gitarowego zgiełku, oddycha… np. ładnymi partiami instrumentów klawiszowych.
Oczywiście to nie mistrzostwo świata, ani muzyczny piedestał, daleko też do szczytów oryginalności. Jako debiut prezentuje się jednak wybornie. Polecam otwartym umysłom poszukującym w muzyce… czegoś więcej.