Współczuję już trochę panom z Votum z powodu faktu, iż zawsze gdzieś przy okazji wspominania o ich muzyce pada nazwa… Riverside. Mam wrażenie, że sami mają już tego serdecznie dosyć. I w sumie im się nie dziwię. Chyba, że za styczne przyjmiemy fakty, iż obie grupy pochodzą z Warszawy i parają się szeroko rozumianym progrockiem z tym bardziej metalowym zacięciem. Fakt, mieli „pecha” zaczynając niejako na fali sukcesów Riverside i wpisując się tym samym w zjawisko (mniej lub bardziej słusznie zwane) owej nowej fali polskiego progmetalu. No i jaki z tego wspólny mianownik? Niewielki. No, może poza jeszcze jednym. Podobnie jak ich nieco sławniejsi koledzy, zasługują na międzynarodowy rozgłos. Rozgłos, którego jakoś niestety nie mają, a którego zalążki, zdawało się rodzą po debiutanckim albumie, gdy formacja wchodziła w komitywę z ProgRock Records. Może teraz będzie lepiej, bo „Metafiction” to album wysokiej próby, bijący jakością i pomysłami, bardzo dobry wszak debiut, „Time Must Have A Stop”.
Jedna, bardzo ważna rzecz wypływa z tego krążka. Trudno ich muzykę pomylić z czymś innym…, a już na pewno z Riverside. To zupełnie inne środki wokalnej ekspresji, odmienne wykorzystywanie instrumentów klawiszowych i wreszcie zupełnie inaczej zbudowane kompozycje, bardziej monumentalne, wzniosłe. Bo Votum tą płytą potwierdza swój styl, którego solidne podwaliny pojawiły się na wspomnianym debiucie.
Nie oznacza to oczywiście, że „Metafiction” jest bratem bliźniakiem ich pierwszej płyty. Wręcz przeciwnie! To płyta, z jednej strony bardziej różnorodna, pełna smaczków i zaskoczeń (growl, chór, orkiestrowe aranżacje, chwilami nawet taneczne, transowe rytmy), z drugiej, bardziej klimatyczna, emocjonalna i przede wszystkim niezwykle melodyjna oraz… przystępna! Mają naprawdę warszawiacy smykałkę do tego, co w muzyce najbardziej chwyta za serducho – dobrej melodii. I nie pukajcie się w czoło czytając te słowa, słuchając jednocześnie „rzeźni” we wstępie do „Glassy Essence”, bądź riffów w „Stranger Than Fiction”, czy „December 20th”, gdyż muzyczny kontrast jest ich drugim „ja”. Kontrast, w którym u boku gitarowego ciężaru pojawia się błogość wpisana w przestrzeń, ładną, wokalną harmonię, bądź gitarowe solo. No a poza tym, takie balladowe perełki jak „Faces” i „Indifferent”, mogłyby skruszyć niejednego mruka o kamiennej twarzy.
Siedem kompozycji, jedna lepsza od drugiej, w efekcie czego trudno którąkolwiek z nich wyróżnić. Chociaż, chyba największe wrażenie robi na mnie ostatnio „December 20th”, w którym najwięcej jest zwrotów akcji, muzycznego bogactwa i szaleństw.
Rewelacyjna płyta, jedna z najlepszych w ubiegłym roku. Absolutnie.