Ponoć prawdziwy artysta tworzy tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Chyba coś w tym jest. Najwięksi kompozytorzy, malarze, rzeźbiarze nie tworzyli swoich arcydzieł tylko dlatego, że ich taka wena twórcza nachodziła, ale na zamówienie. Bach pisał na zamówienie, Mozart też, a Da Vinci, czy Michał Anioł też dostawali zlecenia, z których rodziły się ich największe arcydzieła. W tym wypadku siłą sprawczą był ... urząd podatkowy. Fiskus jako mecenas sztuki? Nie, takich jaj w żadnym kinie nie grali. Curved Air wisiało państwu jakąś kasę, którą to państwo, przy pomocy swojego zbrojnego ramienia finansowego ucisku, postanowiło wycisnąć od biednych muzykantów. Prawdę mówiąc nie było już bardzo od kogo, bo zespół już praktycznie nie istniał. Ale zmuszeni przez sytuację skrzyknęli się jeszcze raz, do tego w swoim najmocniejszym składzie i pojechali w trasę koncertową – powód najbardziej prozaiczny z możliwych. Ponieważ trasę trzeba było zagrać całą, nikt nie mógł się na siebie obrażać, odchodzić w środku koncertu i tym podobne. Trzeba było ze sobą współpracować, czy się chciało czy nie. Żarłoczny fiskus czaił się za rogiem... No ale nie ma tego złego, co by tędy weszło, co by na dobre nie wyszło. Oprócz tego, że zespół rozliczył się z królewskim skarbem, trasa koncertowa okazała się również sporym sukcesem artystycznym, a muzycy postanowili to jeszcze bardziej zdyskontować i wydali płytę koncertową. I ta też okazała się sukcesem. Na pewno artystycznym.
Album skomponowano według bardzo prostego i wypróbowanego sposobu – "The Best of... - ino na żywo". Zebrano najbardziej znane i popularne utwory, przeboje i tym podobne, i płyta gotowa. A ponieważ dobre kapele w latach siedemdziesiątych MUSIAŁY grać dobre koncerty (bo po pierwsze inaczej by nie zaistniały, a po drugie jak się gra dwieście koncertów rocznie, to nabiera się dużej biegłości i nie ma innego wyjścia) to o efekt końcowy można być zupełnie spokojnym. Zgodnie z tymi założeniami nie zabrakło na płycie ani "Back Street Luv", ani "Vivaldiego", ani "Marie Antoinette". To bardzo dobry sposób, żeby zacząć poznawanie twórczości Curved Air, bo mamy tu utwory głównie z tych dwóch pierwszych, najważniejszych, najbardziej znanych płyt zespołu. Bardzo lubię trzeci album – "Phantsmagoria", który niestety potraktowano tutaj bardzo po macoszemu. Jest tylko wspomniana „Marie Antoinette”. Z pierwszego i drugiego umieszczono równo i sprawiedliwie po trzy utwory. Ale z „Air Cut” (debiutancki występ „cudownego dziecka” brytyjskiego rocka, siedemnastoletniego ówczas Eddie Jobsona) w ogóle nic nie ma. Może i dobrze.
"Live" to było mój pierwszy poważniejszy kontakt z Curved Air. Nazwa była mi znana o tyle, że bębnił tam Stewart Copeland zanim trafił do Police, a na klawiszach i skrzypcach grał Eddie Jobson, zanim trafił do Roxy Music. Dzięki nieocenionemu Tomkowi Beksińskiemu album się pojawił kiedyś w Wieczorze Płytowym, nawet niedługo po tym, kiedy ukazała się reedycja kompaktowa wydana przez niemiecki Repertoire – musiało być to na początku lat dziewięćdziesiątych. Płyta mi sie niesamowicie spodobała. Muzyka – muzyką – to też, ale te wersje zagrane tak dynamicznie, z autentycznym rockowym zadziorem, z pasją. Po prostu porywająco. Sonia Cristina śpiewa niżej niż na płytach (ale to nie żaden zarzut), za to dużo ostrzej. Większość utworów dłuższa od wersji studyjnych, nawet wiele dłuższa. Sztandarowy „Vivaldi” nie dość, że dłuższy, to jeszcze mocno zmieniony, z partią wokalną, której w wersji studyjnej nie ma. Również rewelacyjnie, niesamowicie ekspresyjnie wykonane „Young Mother”, „Propositions”. Reszta też nie gorsza. Od samego początku, od pierwszych dźwięków „It Happened Today” do ostatniej wrzasku publiczności fetującego znakomitą wersję „Everdance” jest to album doskonały, rewelacyjny i (… tu można wstawić kilka podobnych epitetów) . Swoboda, z jaka gra zespół, energia bijąca ze sceny, prawdziwy rockowy power, „sztandarowe” kompozycje grupy – to tworzy wielkość tej płyty.
Jeden z moich ulubionych albumów koncertowych.