„Adventures In Squirrelsitting”. Siódmy w kolejności odcinek „Chip n’ Dale Rescue Rangers”. Ten w którym pojawia się złota statuetka, Maltańska Mysz. I w którym kot Spaślak tańczy. Z finałem na fabrycznej taśmie do produkcji konserw. I z jedynym w całej serii pojawieniem się Tammy. Uroczo roztrzepanej wiewiórki-nastolatki, która za obiekt swoich szczenięcych umizgów wybiera w pewnym momencie Chipa, ku zakłopotaniu tegoż ostatniego, który zdecydowanie woli smolić cholewki do odzianej w błękitny kostium blond-koleżanki (tak, wiem – jestem nieuleczalnym Pro)…
Ej, zaraz – toć to ArtRock, nie Acorn Cafe. Cóż ma urocza wiewióreczka do drugiej płyty szacownego zespołu z Lublina? Może to moje skrzywienie, ale… jakbym nie słuchał tej płyty, przed oczami w pewnym momencie staje mi Tammy. Nastolatka, która bardzo chce być poważna i robić poważne i ważne rzeczy, tyle że w końcowym efekcie wychodzi jej to nie do końca tak, jak ona sama i wszyscy inni by chcieli.
Siłą pierwszej płyty Budki była jej niezwykła naturalność: nic tam nie robiło wrażenia zrobionego na siłę. Ot – siedzimy, gramy, muzyka sobie płynie. Bez naciskania, starania się, upartych poszukiwań. I wychodziło fantastycznie. Spontanicznie, żywiołowo, z Bożą iskrą… Na drugiej płycie duet kompozytorski Lipko-Cugowski bardzo stara się grać monumentalnie, progresywnie, ambitnie, niekonwencjonalnie, poszukiwać, kombinować. Z efektem… no, może nie do końca odwrotnym do zamierzeń, ale na pewno gorszym niż poprzednio. Szuka uparcie, tyle że nie zawsze znajduje. Brakuje świeżości, chwytliwości i mocy debiutu, brakuje hardrockowego szwungu. Przypomina się nieco przypadek „In The Wake Of Poseidon” King Crimson.
„Pieśń niepokorna” świetnie otwiera ten album: konkretne, efektowne hardrockowe granie, z bardzo przyjemną pracą gitary solowej i basowej, ze świetnym śpiewem Cugowskiego. Z pewną surowością brzmienia. Trochę zmian tempa, dynamiki. Bardzo porządna kompozycja. Jakby utwór żywcem przeniesiony z debiutu. Ale to mylący drogowskaz. To jedyny sięgający do hard rocka fragment płyty. Od „Nocy nad Norwidem” zaczyna się bowiem kombinowanie. Akord fortepianu na otwarcie, podniosły śpiew Cugowskiego, powoli, spokojnie płynąca sobie majestatyczna melodia (aż się prosi, żeby tę gitarę uzupełnić melotronowym tłem – szkoda że tym razem Niemena nie było w pobliżu), wzbogacona ładną partią saksofonu. Tak sobie płynie, bez pośpiechu, nastrojowo, po czym… Właśnie. Brakuje temu utworowi jakiejś wyrazistej kulminacji, jakiegoś efektownego zwieńczenia. Sprawia wrażenie jakby niedokończonego, co nie zmienia faktu, że nadal jest jedną z najlepszych kompozycji na płycie.
Gorsze, choć nadal pozytywne wrażenie robi „Konie już czekają przed domem”. Niezbyt chyba fortunnym pomysłem było zestawienie tych dwóch kompozycji: jako że są utrzymane w podobnym nastroju i tempie, robi się trochę monotonnie. „Konie…” to jakby ciut gorsza wersja „Nocy…”, o podobnej, niespiesznej, powoli rozwijającej się melodii, znów ładnie prowadzonej przez gitarę: to melodyjną, to uderzającą w bardziej hardrockowe brzmienie, z ładnym, wzbogaconym o saksofonowe dodatki solem. Z bardziej żywszym fragmentem.
„Pożegnanie z cyganerią” w sumie przemija bez specjalnego wrażenia: ot, taka sobie piosenka, oparta na basowym motywie syntezatora. Podobnie niestety utwór, który miał być chyba gwoździem programu, a okazał się bodaj najsłabszym fragmentem płyty: prawie 11-minutowa „Najdłuższa droga”. Niby są tu różne kombinacje, zmiany tempa, zmiany nastrojów, wstępny riff gitary, granej potem z (przepraszam za wyrażenie) kaczką, fortepianowa ballada, solówka saksofonu, syntezatorowe wstawki i ozdobniki, ale… mimo że niektóre fragmenty same w sobie są zacne, całość sprawia raczej wrażenie przypadkowej zbitki różnych pomysłów, połączonych ze sobą na siłę – żeby dużo się działo, niż naturalnie, logicznie spójnej całości w stylu „Szalonego konia”. Do tego ten niezbyt wciągający, funkowo-dyskotekowy motyw…
Na szczęście na koniec kombinacje się kończą. „I tylko gwiazda – blask jej znikomy” to bardzo ładna fortepianowa ballada. Taki trzyminutowy drobiażdżek. Prosta, oszczędna forma, która robi wrażenie swoją lekkością i niewymuszoną naturalnością.
Jak wygląda ta płyta po trzydziestu z górą latach? No właśnie. Wygląda na to, że panowie bardzo chcieli pokazać, że debiutancka płyta nie była dziełem przypadku. Że takie podniosłe, urozmaicone, monumentalne granie mają w małym palcu. Że są w stanie zrobić coś jeszcze bardziej ambitnego i ciekawego. Tyle że jak coś tworzy się na siłę – rzadko wychodzi coś, dorównującego zamierzeniom. I tym razem Euterpe już była niestety mniej przychylna. W efekcie wyszła całość bardzo nierówna. Fragmenty znakomite mieszają się z nietrafionymi, spójność zderza się z chaosem… Nie jest to na pewno zła płyta. Wyraźnie słabsza od przełomowego debiutu, nierówna, nie pozbawiona utworów pięknych i udanych; niestety – nie pozbawiona też dłużyzn i wpadek. Na plus natomiast należy zapisać znów – udane, ciekawe teksty.
Pozycja, która na pewno zasługuje na porządną reedycję CD. I na uwagę fana polskiego rocka, także rocka progresywnego.