Cholera… Jeszcze półtora roku temu aż prosiło się, by napisać: idealna płyta na lato. Po nieszczęsnym 15 września 2008 już się nie da.
Gdy publicznie przyznawałem się do bycia fanem Pink Floyd, z reguły padało pytanie, czy należę do frakcji „Davidowej”, czy też ”Rogerowej” tychże. Odpowiadałem: żadnej z powyższych. Dla mnie Pink Floyd to był właśnie przede wszystkim Richard Wright. I jego charakterystyczny sposób komponowania i grania na fortepianie, organach i syntezatorach. Wystarczy porównać choćby którąś z wczesnych płyt Floydów – chociażby „Meddle” – z „The Wall”. Przy całym szacunku dla niewątpliwego geniuszu tej ostatniej – samo brzmienie zespołu różni się, na korzyść „Meddle”. Gościnnie zaproszeni pianiści i zastępująca partie keyboardów orkiestra nie równoważyły poważnego ograniczenia tych charakterystycznych partii, tego sposobu gry… Przez zwykłą uczciwość pominę już „The Final Cut”, gdzie Ricka nie było w ogóle. Jeśli Waters z Gilmourem byli odpowiednio Lennonem i Maccą Floydów – Wright na pewno był Harrisonem tego zespołu…
Rick różnił się od innych klawiszowców. Szalone pasaże w stylu Emersona czy Wakemana były mu obce. Zamiast nich stawiał na prostotę, oszczędność, wirtuozerię zastępował niesamowitą łatwością, z jaką tworzył nastrój. Dość posłuchać – przyznam wprost: mojej ulubionej kompozycji Pink Floyd – „Mudmen”. Proste wprowadzenie fortepianu, do którego potem dołączają organy elektryczne. Oszczędne, niewymuszone, swobodne granie. A jak niesamowicie buduje klimat! Lekki, eteryczny, ulotny, pogodny. Potem jeszcze dołącza David. I robi się absolutnie magicznie… Zresztą klimat to bodaj najważniejszy wyróżnik kompozycji, których głównym architektem był Wright. „See-Saw” chociażby. To nostalgiczne wspomnienie ze szczęśliwych, dziecięcych popołudni do dziś brzmi niezwykle pięknie. Albo „The Great Gig In The Sky”. Albo „Us And Them”. Albo niezwykle ponure „Far From The Harbour Wall” i „Reaching For The Rail”… I tak można by wymieniać…
„Wet Dream” to właśnie esencja muzyki Ricka Wrighta. Utrzymane na ogół w powolnych tempach, lekko sobie płynące, bezpretensjonalne melodie. Na ogół oparte na prostych, nieskomplikowanych, bardzo nastrojowych motywach podawanych przez fortepian, organy Hammonda czy syntezator. Do tego nieco gilmourowskie w klimacie partie gitar Snowy’ego White’a. Do tego saksofon i – rzadziej – flet Mela Collinsa. I nieco watersowski głos Ricka. Płyta powstała, gdy o jego małżeństwie można było mówić już w zasadzie w czasie przeszłym, ale – w sumie tego nie słychać. To raczej lato: niespieszne, ciepłe, przyjemnie nastrojowe melodie znakomicie budują klimat, jak z rejsu żaglówką po jeziorach (vide okłądka płyty). Albo sierpniowego popołudnia na werandzie domku gdzieś w górach, z powoli sobie płynącymi po niebach cirrusami… Na początku trochę przeszkadzało mi to funkowe zakończenie płyty, ale po paru przesłuchaniach jakoś zaskoczyło. Cała płyta – może poza „Funky Deux” właśnie – jest bardzo równa jakościowo. Może ciut bardziej in plus wychylają się instrumentalne „Mediterranean C” i „Waves”, czy ballady „Against The Odds” i – nomen omen - „Holiday”. Ale w sumie trudno coś wyróżnić: 44 minuty klimatu i nastroju, który z taką łatwością wykreować mógł chyba tylko On…
Potem były jeszcze dwie płyty. „Identity” było dziełem bardziej Davida Harrisa niż Wrighta, co było słychać: piosenki w typowym syntezatorowym stylu lat 80. w sumie przechodziły gdzieś obok, niespecjalnie wywierając jakiekolwiek wrażenie. Dużo lepsza była znamienita „Broken China”. Lepsza od „Wet Dream” – aczkolwiek wracam do niej sporadycznie. Nie dlatego, że jest zła; po prostu, zetknąłem się z nią w czasie, gdy ta płyta idealnie oddawała mój stan ducha… Mniejsza z tym.
Płyta na pewno godna polecenia wszystkim, którym bliskie jest granie spod znaku Floydów. I tylko żal, że ten Pan już więcej nic nie nagra (ciekawe, czy nieukończony album instrumentalny kiedykolwiek ujrzy światło dnia). Opuścił nas dokładnie w 30. rocznicę ukazania się ”Wet Dream”.