Jeśli podobnie jak magazyn „Revolver” uznaliście debiut Baroness, „Red Album”, za wydawnictwo niezwykle interesujące, wciągnął was niesamowity klimat tejże płyty oraz oczarował charakterystyczny styl, to „Blue Record” jest krążkiem, który pokochacie.
Generalnie na tym mógłbym skończyć tę recenzję, ale poniekąd z czystego obowiązku, a poniekąd z faktu, że nieczęsto zdarza mi się pisać o tak świetnych płytach, dodam jeszcze od siebie parę zdań. Cóż, na porównania względem „Red Album” silić się w zasadzie nie trzeba, bo „Blue Record” to muza utrzymana w tej samej konwencji, tyle, że po prostu lepiej skomponowana i zagrana. Wychwycić udało mi się jedynie dwie znaczące różnice względem debiutu: zupełnie inne brzmienie bębnów (te są zdecydowanie głębsze i mocniejsze niż na „Red Album”) oraz bardziej indywidualny styl. Zarzucano tu i ówdzie Baroness inspiracje Mastodon; te jednak na najnowszym dokonaniu Baroness są jakby mniej słyszalne, a na pewno mniej bezpośrednie, niż to miało miejsce na poprzedniczce. „Blue Record” to płyta na wskroś progresywna, a przy tym w stu procentach rock’n’rollowa. Innymi słowy, pomimo sporego zróżnicowania i dość mocno rozbudowanych (acz stosunkowo krótkich) kompozycji, ten krążek piekielnie buja. Wszystko to za sprawą olbrzymiej przebojowości (tutaj prym wiedzie nieziemski „A Horse Called Golgotha”) oraz fantastycznej melodyjności. Muzycy Baroness nie zapomnieli jednak, że grają metal, zatem grzeją aż miło. Wyjątkiem jest tutaj jedynie „Steel That Sleeps The Eye”, utwór w zasadzie balladowy, którego sens umieszczenia na płycie zrozumiałem chyba dopiero przy okazji czwartego przesłuchania. Ten fakt to oczywiście również spory plus „Blue Record”, świadczący o wielowarstwowości tego krążka.
Żeby jednak tak ciągle nie chwalić i nie chwalić (chociaż, cholera, bardzo jest co), to tradycyjnie panowie gitarzyści serwują kilka dość irytujących, banalnie melodyjnych partii, które najbardziej kłują w uszy w otwierającym „Bullhead’s Psalm” oraz zamykającym „Bullhead’s Lament”. Całe szczęście, są to tylko raczej krótkie instrumentalne miniatury. Poza tym, gitarzyści rzeźbią naprawdę niezłe, pełne energii riffy, które połączone z pełnym pasji głosem Johna Baizley’a kreują niesamowicie oryginalny twór muzyczny. Także Allen Blickle, choć generalnie gra raczej dość prosto, od czasu do czasu atakuje słuchacza perkusyjną kanonadą, jak choćby w „A Horse Called Golgotha”.
Uważacie Mastodon za rewolucjonistów metalu? Zatem będziecie musieli uznać też frakcję Baroness. Próbujecie im zarzucić kopiowanie swoich prekursorów? Proponuję więc posłuchać „Blue Record”. Póki co, to chyba najlepsza rzecz, jaką w tym obfitującym w dobre albumy 2009 roku słyszałem. Nikt chyba nie połączył jeszcze wizjonerskości Mastodon, mocy i ciężaru Neurosis, energii punka i klimatu post-rocka w coś tak świeżego i przebojowego. Zacytuję dość głupie, acz niezwykle trafne słowa z pewnej debilnej reklamy: Jasny gwint, co za jakość!