Opeth to zespół, który przed nagraniem "Blackwater park" artystycznie osiągnął już bardzo dużo. Wydawało się, że Szwedzi w progresywnym death metalu powiedzieli już wszystko. Wydawało się, że taka muzyka nie ma szans trafić do szerszego grona odbiorców. Jak się okazuje, wszystko to niesłusznie.
Akerfeldt i spółka wzięli, to co najlepsze w ich twórczości, czyli kontrast między mocnymi, gitarowymi partiami i akustycznymi motywami i nieco nim zachwiali. Całość wydaje się bardziej spójna - nie ma już wyciszeń między cięższymi i lżejszymi partiami, jak na Morningrise. Teraz łączą się one w sposób płynny, miejscami wręcz mieszają się - dużo tu czystych, melodyjnych wokali na tle "zabrudzonych" gitar. Czy fani starszych dokonań zespołu mogą czuć się zawiedzeni? W żadnym wypadku, gdyż mocne fragmenty utworów są cięższe niż kiedykolwiek, a motywy akustyczne jeszcze bardziej melancholijne.
Kompozycje na "Blackwater park" są różnorodne, każda posiada swój własny charakterystyczny rys, a jednocześnie trzymają równy, bardzo wysoki poziom. Czy kiedykolwiek wcześniej muzyka gnała do przodu z taką mocą, jak w "The Leper Affinity"? W utworze tym Opeth atakuje wściekłymi riffami, by w środku uraczyć nas melancholijnym motywem.
"Bleak" to kompozycja bardzo złożona i pełna innowacji - nigdy do tej pory Szwedzi nie grali tak mocno jak we wstępie i tak melodyjnie, jak w dalszej części utwooru. Kiedyś wyczytałem dość zabawne porównanie, że w jednym z motywów zespół brzmi jak Red Hot Chilli Peppers. Jest w tym trochę prawdy, ale nie umniejsza to w niczym kompozycyjnego geniuszu Opeth.
Kolejną niespodzianką na płycie jest utwór w pełni akustyczny - "Harvest". Są to z pewnością najpiękniejsze akordy na płycie i jedna z lepszych partii wokalnych, jakie popełnił w swojej karierze Akerfeldt. W podobnym klimacie utrzymany jest "The Drappery Falls", tu już jednak dość mocno uderzają gitary. Jest to chyba najsmutniejszy utwór w dorobku zespołu, a zmiana nastroju w 07:46 to dla mnie jeden z najlepszych momentów w historii muzyki.
Niestety, płyta ma też swą słabszą stronę, a jest nią "Dirge for November". Po dość dobrym wstępie zwiastującym spokojniejszy utwór (który przydałby się, biorąc pod uwagę to, co czeka nas dalej), zostajemy zdmuchnięci growlami. Outro to ponownie akustyczne dźwięki, jednak to co się dzieje pomiędzy jest nieco jednostajne i nużące.
"The Funeral Portrait" to ponownie kawałek, w którym bezlitośnie uderzają wokale, tym razem nie brakuje jednak inwencji. Choć kolejnych riffów słucha się z zapartym tchem, jest to tylko przedsmak tego, co ma do zaoferowania utwór tytułowy. Najlepsze zostawiono na koniec - takich riffów u Opeth do tej pory nie było. Moc, groza, potęga, - te słowa najlepiej definiują 12 minut tej niesamowitej muzyki.
Jak taka płyta mogła zyskać sobie tylu fanów? Z pewnością nie jest to jedynie kwestia promocji - "Blackwater Park" oferuje kompozycje tak dobre, że sukces był mu od początku pisany. I choć uwielbiam wcześniejsze dokonania zespołu, nie będę bronił się przed stwierdzeniem, że jest to największe dzieło w jego dorobku.