Litania I – parominutowe szaleństwo, do którego zdążył nas zespół przyzwyczaić; stare, jak i nowe patenty; w trzeciej minucie chwilowe wyciszenie z czymś na kształt chórku, następnie włącza się znów ta rozhisteryzowana i perfekcyjna maszyna; między piątą a szóstą minutą podobne wyciszenie i wkładania mikrofonu w gardło przez Pattona; po szóstej minucie daje o sobie znać absolutnie opętańczy saksofon Zorna; spokojna końcówka z głosami.
Litania II – początek jeszcze bardziej szalony, ekstremalny, pozornie chaotyczny; po drugiej minucie dość przyjemna muzyka – organy, subtelna perkusja oraz bas, zupełnie nie moonchildowy klimat i głosy rozmawiających, śmiejących się ludzi; ostatnie pół minuty – znowu ekstremum.
Litania III – najdłuższy utwór; pierwsza minuta to spokojnie organowe granie, następnie niemal wręcz łopatologiczny metalowy riff i znów muzyczna schizofrenia na wysokich obrotach; większość jednak jest spokojna, bardzo przyjemny oniryczny fragment z organami i subtelną perkusją oraz z szepczącymi głosami.
Litania IV – cały utwór to Patton i jego możliwości wokalne, nic więcej i aż tyle; oralne szaleństwo; warto mieć na uwadze, że najpewniej nie improwizował, nie został postawiony sam przed mikrofonem, lecz wszystko, co ma wyjęczeć, wykrzyczeć, wysapać (w pewnym momencie zaczyna brakować słów) zostało rozpisane przez Zorna.
Litania V – Zorn absolutnie nieprzejednany; perfekcja z jaką wszystkie te nutki wybrzmiewają w psychosomatycznej melodii, jak współgrają z sobą, jest niewyobrażalna.
Litania VI – godne zamknięcie albumu, z jedną szaleńczą, dwubiegunową codą.
Tyle jeśli chodzi o dość toporne próby opisu.
Heliogabal… Cesarz Rzymu, szaleniec, masochista, transseksualista, jedna z najdziwniejszych postaci antycznej historii. Władzę sprawował między 14 a 18 rokiem życia, został ścięty (dość częsta cesarska śmierć), ciało zbezczeszczono i rzekomo wrzucono do ścieków, a gdy nie chciały utonąć – do rzeki. Tak się odpłaca lud za złe traktowanie. Miał parę żon, w tym westalkę oraz sam był żoną – Hieroklesa, woźnicy. Co ciekawe, jeździł podobno nago rydwanem zaprzęgniętym w nagie kobiety. A gdyby rzymska medycyna na to pozwalała, to byłby pierwszą osobą, która zmieniła płeć. Na okładce albumu znajdują się opadające płatki róż. Kolejny z figli cesarza. Zaskoczył swoich gości, biesiadników właśnie takim różanym deszczem, lecz trwało to wystarczająco długo, by rano służba wynosiła ciała tych, którzy nie dali rady się uratować.
Moonchild się przeobraził, jest zespołem w jakimś sensie bogatszym brzmieniowo, oczywiście to zasługa nowych instrumentów, głosów i elektroniki spod znaku Ikue Mori. Wszystkie te zabiegi pozbawiły Moonchild surowego oblicza, stał się on bardziej... majestatyczny. To naturalne, skoro jest to muzyka dla cesarza. Chorego psychicznie cesarza.