Tę akurat płytę kupiłem pod wpływem recenzji. Co ciekawe – niezbyt pochlebnej. Jeden z zasłużonych tylkorockowych redaktorów, recenzując kiedyś sporą porcję remasterów Eltona, o „17-11-70” wyraził się niezbyt pozytywnie, nie pamiętam już z jakiego powodu… Sam nie wiem, co mnie podkusiło, aby kiedyś w Media Markt wybrać z półki akurat ten tytuł (podobnie było z dwupłytową koncertówką After Crying - wybitna płyta to może nie była, ale 2 gwiazdki na 5 możliwych to jednak przesadzona ocena… choć czego oczekiwać po recenzencie, który – jak wynikało ze stopki recenzji - nie wie, że Węgrzy zapisują najpierw nazwisko, potem imię).
„17-11-70” to zapis koncertu Eltona Johna w radiowym studio w Nowym Jorku. Wystąpił tam z zespołem w skromnym składzie: śpiewał i grał na fortepianie, do tego akompaniująca sekcja Dee Murray – Nigel Olsson. I tyle.
Jak to wypada? Siłą rzeczy dość kameralnie. Elton z zespołem wykonuje oszczędniejsze, pozbawione ozdobników wersje piosenek z płyt „Elton John” i „Tumbleweed Connection”. Wypadają bardzo fajnie, po prostu, dużo w nich żywiołowości, ognia, ikry. Zwłaszcza „Bad Side Of The Moon” i „Take Me To The Pilot” naprawdę wciągają. „Sixty Years On”, wydłużone, za to pozbawione wszystkich, znanych z wersji płytowej, dodatków, wypada porywająco. Uproszczenie aranżacji wydatnie podniosło dramaturgię utworu, wydobyło z niego całą esencję. Dodajmy do tego zagrane z biglem „Honky Tonk Woman”, wiadomo czyjego autorstwa i rozbudowane do osiemnastu minut, majestatyczne, kapitalnie się rozwijające „Burn Down The Mission”, z cytatami z paru klasycznych utworów… Ech, aż chciałoby się być kiedyś na takim koncercie.
Nie jest to najlepsza ani najważniejsza płyta w obszernej dyskografii Eltona, ale warto poświęcić te pięćdziesiąt minut. Fajny, kameralny koncertowy album.