Swego czasu debiutanckiej płycie zespołu Viima poświeciłem sporo ciepłych słów, bo na to jak najbardziej zasługiwała. Tym razem te słowa tak ciepłe nie będą, bo aż na takie pochwały zespół nie zasłużył. A czego nie zasłużył? Obie ich płyty jak najbardziej podpadają stylistycznie pod prog-rocka, ale debiut był ciekawszy, bardziej oryginalny – trochę folkowych klimatów, trochę ciekawych, nieoczywistych inspiracji, muzycznie na wysokim poziomie, a co bardzo ważne – wcale to nie było takie łatwe do zaszufladkowania. I to mnie w nim bardzo pociągało. Nowy album już taki nie jest – bez większego problemu daje się wpasować do nurtu prog-rockowych “tradycjonalistów”, dla których bardzo ważna, nawet najważniejsza jest klasyka gatunku. I o jakiejś nadmiernej oryginalności mówić już nie możemy. To znaczy, że nowa Viima jest zła? Nie. Jest zupełnie dobra, a nawet powiem, że bardzo dobra, prawie. Tylko nie do końca podoba mi się to stylistyczne wycofanie się na z góry upatrzone, bezpieczne pozycje. Wydaje mi się jednak, że ta nowa płyta ma spore szanse spodobać się na przykład fanom Woblera lub Anekdoten. Usłyszymy tu stare Genesis, a chwilami stare Pink Floyd i bardzo stare King Crimson. Broń Boże, jakieś ewidentne cytaty, czy muzyczne zapożyczenia. Raczej odpowiedni klimat z epoki, monumentalne brzmienie instrumentów klawiszowych, w tym i obowiązkowego mellotronu. Ale Viima to nie jest następna grupa, która na siłę się postarza, żeby być takie jak z “epoki”. Istnieje jednak taka subtelna różnica między Finami a namiętnymi zwolennikami tego typu rozwiązań – to nie brzmi archaicznie, raczej ascetycznie, dostojnie. Wieje chłodem, jakże charakterystycznym dla bardzo wielu kapel z tamtych okolic Europy. Jest jak protestancka kircha - surowa i wyniosła. Dużą zaletą muzyki z tego albumu, oprócz jej nieczęsto spotykanej melodyjności jest “spójność fabularna” kompozycji. Muzyka sobie płynie we własnym rytmie. Nie ma przeskakiwania z tematu na temat, chaotycznych zmian tempa co kilkanaście sekund. Dla mnie to wielka zaleta.
Po kolejnych przesłuchaniach zaczynam dochodzić do wniosku, że jedyną jej “wadą” jest to, że powstała jako druga, a nie jako debiut. Tylko patrząc na nią przez pryzmat debiutu jestem w stanie coś tam jej zarzucić. A uczciwość recenzencka nakazuje mi przyznać, że mamy do czynienia z płytą jak najbardziej udaną i wartą uwagi. Zgrzeszyłbym, gdybym dał inną ocenę niż osiem gwiazdek. Ale z małym minusem, bo jednak nie takie ciekawe jak debiut.