Ćwiara minęła! Wakacje 1984 roku upływały mi pod znakiem dwóch płyt. Pierwsza – wiadomo, nie mogło być nic innego. Absolutny killer, jedna z najważniejszych płyt lat osiemdziesiątych! Co…? Nie, nie debiut Modern Talking, to wyszło później. Druga – “Body & Soul” Joe Jacksona - Piotr Kaczkowski wynalazł ją gdzieś i katował w Trójce na okrągło przez całe wakacje. Parę osób uległo urokowi tej muzyki, ja też. O tyle było to dziwne, że ja byłem wtedy twardy rocker – a tutaj jakieś dęciaki, trochę swingu, bigbandowe brzmienia – błeee, teoretycznie to takie rzeczy nawet metrowym kijem nie tykałem… Ale nikt mi nie powiedział, co to jest, nikt nie ostrzegł, więc nie miałem okazji się uprzedzić. A potem było już za późno.
W tamtych czasach, kiedy w towarzystwie wspominałem o Jacksonie, zawsze musiałem dodawać, że to nie z “tych” Jacksonów. Jakby ktoś nie wiedział – absolutnie nie z tych. Blondas z niebieskimi oczami, do tego z Wielkiej Brytanii. Swoją karierę muzyczną zaczynał pod koniec lat siedemdziesiątych jako wykonawca z kręgu nowej fali. Nagrał wtedy kilka dobrze przyjętych, popularnych płyt, ale zawsze najbardziej interesowała go amerykańska muzyka rozrywkowa lat czterdziestych, pięćdziesiątych i przestawił karierę na te tory. Spakował się, wyjechał do Stanów Zjednoczonych, zamieszkał w Nowym Jorku, który od razu zaczęło być słychać w jego muzyce. Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych przyniosła mu największe sukcesy. Na samym początku “amerykańskiego okresu” nagrał bardzo wysoko cenioną, dobrze sprzedającą się płytę “Night & Day”, potem była ścieżka dźwiękowa do filmu “Mike’s Murder” i wreszcie “Body & Soul”. Nie dotarła co prawda tak wysoko na liście Billboardu jak “Night & Day”, ale pierwsza dwudziestka też nie jest do pogardzenia. Album absolutnie nowojorski. Dźwięki pianina i saksofonu w “The Verdict” mogą nam się kojarzyć z jednym tylko miejscem na świecie. I to pewnie bardziej tym, którzy nigdy w Nowym Jorku nie byli, ale sporo filmów o nim obejrzeli. “The Verdict” czy “Loisaida” to archetyp muzyki ze ścieżki dźwiękowej, do filmów rozgrywających się w Nowym Jorku. W przebojowym “Cha Cha Loco” słyszymy południowoamerykańskie nuty, co też nie powinno dziwić, bo Nowy Jork to jednak miasto multikulturowe. Równie przebojowy, zaśpiewany "You Can't Get What You Want (Till You Know What You Want)" wyrywa nas z błogiego nastroju po nastrojowym “Not Here, Not Now”. Po przepięknej “Loisaidzie” to samo robi “Happy Ending”, zaśpiewany w duecie z Ellen Folley. “Be My Number Two” to jeszcze jedna, ładna ballada, do tego z przewrotnym tekstem. Finałowy, znakomity “Heart of Ice” ma największe związki z jazzem, ale nie wyłamuje się zbytnio nastrojem od innych utworów. Tak jak na poprzednim “Night & Day” utworów spokojniejszych i skocznych mamy po połowie mniej więcej po połowie. Tym razem przemieszano je ze sobą, a nie jak na wspomnianym “Night & Day”, gdzie na Dziennej Stronie winyla były utwory bardziej dynamiczne, a na Nocnej Stronie same ballady.
Warto wspomnieć w jaki sposób ten materiał nagrywano, bo robiono to w sposób niezbyt typowy. Joe Jakcson znalazł starą kamienno - drewnianą halę, tzw. dance-hall, przerobioną na studio nagraniowe. Ale nagrywano tam muzykę klasyczną. On zrobił to tak samo – wsadził tam swój dość pokaźny zespół i kazał grać, a wszystko to było nagrywane przez jeden mikrofon zainstalowany pod sufitem. Ponoć tylko perkusistę oddzielił pleksą od reszty. Trudno mi powiedzieć, jak to brzmiało oryginalnie, bo ani winyla, ani wczesnego CD nie miałem, muzykę poznałem z radia, a Trójka w tamtych czasach w moim kawałku PRLu była jeszcze monofoniczna. Teraz mam remastera z 1997 roku i moim zdaniem brzmi znakomicie.
Jedna z najpiękniejszych płyt lat osiemdziesiątych.