Już za kilka dni Flamborough Head po raz kolejny odwiedzi nasz kraj, jest zatem okazja do napisania paru zdań o jednej z płyt, z jego niezbyt przepastnej dyskografii, tym bardziej, że wśród naszych artrockowych recenzji widnieje tylko jedna pozycja – koncertowy album „Live In Budapest”.
„Unspoken Whisper” to debiutancki krążek Holendrów z 1998 roku, dzięki któremu grupa została zauważona w progresywnym światku. Płytę doceniono w dorocznym podsumowaniu „The Classic Rock Society”, które przyznało Flamborough Head tytuł najlepszego debiutanta.
Muzyka zapisana na blaszce to krystalicznie czysty rock neoprogresywny, który może się spodobać fanom lubiącym rozbudowane, wielowątkowe kompozycje z wygładzonymi gitarowymi solówkami, klimatycznymi, głębokimi klawiszowymi pasażami, lekko symfonicznym rozmachem i wszechobecną wzniosłością. Ci, którzy cenią sobie „starszy” Pendragon, czy choćby – żeby daleko nie szukać – dokonania Credo, Final Conflict bądź Clapsydry – spokojnie mogą mierzyć się z tym krążkiem. Nie łamie on bowiem żadnych kanonów neoprogresywnego stylu. Ponad pięćdziesiąt minut muzyki, podzielonej tylko na 7 kompozycji – jak nietrudno wywnioskować, niekrótkich. Tylko dwie z nich schodzą poniżej pięciu minut i co ciekawe, są to utwory instrumentalne. Wokalisty nie usłyszymy także w ostatnim kawałku, „Heroes”, jak dla mnie zbytnio przekombinowanym, mieszczącym zbyt wiele wątków, niekoniecznie pasujących do siebie (żal szczególnie fajnej klawiszowej wariacji, która rozpędza się zgrabnie, by za chwilę się… skończyć). Najmocniejszymi fragmentami albumu zdają się być rozpoczynający całość „Schoolyard Fantasy” i trzeci w zestawie „Childscream”. W obu urzekają piękne melodie (których na całym albumie nie jest aż tak wiele), grane przez gitarzystę Andre Centsa. Dobre wrażenie robi także tytułowy i najdłuższy na płycie, „Unspoken Whisper”, w którym wspomniany Cents dośpiewuje głównemu wokaliście, Siebe Rein Shaafowi, tworząc miłe dla ucha, delikatne harmonie. Warto też zatrzymać się przy „Xymphonii”, przywołującej chwilami grupę Nicka Barretta z okresu „The World” i „The Window Of Life”.
Jednym słowem – jest miło, grzecznie, sympatycznie, bez zbędnych wyskoków, w sam raz dla tych, którzy lubią sprawdzone wzory, wielbione od lat. A żeby poczuć ich smak, najlepiej byłoby wybrać się na… Flamborough Head – cudny, skalisty przylądek na angielskim wybrzeżu Morza Północnego, włożyć słuchawki i zapuścić sobie te dźwięki.
I jeszcze jedno. Od recenzowanego debiutu minęło 11 lat i dzisiejszy Flamborough Head to nieco inna kapela. Nie ma już w nim paru osób, a przede wszystkim, zamiast Siebe Rein Schaafa śpiewa pani - Margriet Boomsma. To tylko mała uwaga dla tych, którzy lubią z tego powodu powybrzydzać… Niezła to płyta, można posłuchać. I tyleż gwiazdek poniżej.